poniedziałek, 30 grudnia 2013

Dzień kota 2.

Z okazji remontu odłączyłam się od świata wirtualnego i znów musiałam się trochę wstrzymać
z blogasiem.

Jako, że mamy czas lajtowy, poświąteczny a przedsylwestrowy, dziś notka z kategorii, którą najbardziej lubię ;) bajka o futrach. Zapraszam!


Jak zwykle rolę pierwszoplanową obsadza Robinsona, zwana pospolicie Misianką lub Miśkiem - jako jedyna jest u nas kittenkiem czysto domowym, więc każdy spacerek to dla nas spora przygoda ;) dziś także zaprezentuje się w całej krasie ostatni Wielki Nieobecny sesji, czyli Srajtunio.
Z Misią dawno nie byłam na dworze (choć miałam wielką ochotę pokazać jej śnieg
i oczywiście wciepnąć w zaspę ;D czekałam jednak na więcej puchu i się nie doczekałam, no.), więc była na początku dość niepewna. Mimo, że dzielnie brnęła przed siebie






















co chwilę wracała do Mamy upewnić się, że ma obstawę ;)






















Mama chyba się spisała, bo już po kilku minutach Misiek poczuł zew wędrowca i ruszył dziarsko zdobywać świat!






















Dla lepszego zobrazowania dziarskości zaznaczyłam okręconą wokół dłoni smyczkę. Taki to był zew!

Nagle... Chwila przyczajenia. Coś dziwnego pojawiło się na horyzoncie... Coś, czego jeszcze przed chwilą tu nie było!






















Jednak Misia nie byłaby Misią, gdyby nie wyrwała się sprawdzić, kto zacz.
Zacz jednak, jak na dobre dziecko przystało, najpierw przywitał się z Mamą...
(na tym skończyła się jego grzeczność)






















... i kompletnie olał Kittenka.






















Kiedy się zreflektował, było już za późno. FOCH. Nie ignoruje się Ksienznicki, Moi Mili.






















Męskie ego to rzecz nad wyraz delikatna.
Łaski bzz, idę do Mamy. Ona nie stroi fochów.






















Bo Mama kocha Srajtka, a Srajtek kocha Mamę! :)















Dobra, bez jaj teraz, dorosłemu Samcowi Alfa na dzielni (wiosce) nie wypada już chyba wyginać się jak podrostkowi; trzeba się ogarnąć i zachować twarz. Na przykład jakąś nastrojową pozę przybierając...





















... i wykonując czynności, które każdy szanujący się dorosły Samiec Alfa wykonywać powinien.




















Pewnie zastanawiacie się, co w tym czasie robiła Misianka? Zwiała mi razem ze smyczką
i dzikowała w krzakach ;) ale jest grzecznym kotkiem i przyszła na zawołanie. Dla odmiany
w tym samym czasie ulotnił się Srajtunio ^^
Spacerek wkoło komina uznałam za zakończony, wróciłyśmy do domu. Mama zmarznięta, ale zadowolona z fajnej sesji, Misia zmarznięta, za to zadowolona z dzikowania ;) nawet choinki nie próbowała rozbierać.
Mission accomplished, bycz! :D



Szczęśliwego, kociego nowego roku! :)


















PS: Być może zauważyliście przymglenie na większości zdjęć. Nie, to nie mój (pseudo)artystyczny zmysł, po prostu podczas remontu ujebałam telefon zaprawą :x
o czym skapłam się po powyższej sesji. Następne zdjęcia będą już normalne :)
- oczywiście na tyle, na ile pozwala pięciomegapikselowy aparat w moim kulawym hatececzku.

Pa!

środa, 11 grudnia 2013

Podcięłam siano.

Przerzuciłam się już na hennę Khadi; niedługo będę znów farbować to odłożę opinię do czasu, aż będę miała pełną zdjęciową dokumentację ;)

Dziś króciutko - stan mojego siana sprzed ok. miesiąca, bo jeszcze z Nl.
Kolory przekłamane z powodu oświetlenia. No i po prawo ;) mam jeszcze wilgotne włosy.





Z życzeniami kororowych - Mama R.
;)

wtorek, 3 września 2013

htc Desire X. Cóż to za jeden?

No, to jedziemy z mądrościami.
Na początek garść suchych faktów, czyli specyfikacja - wybrałam tylko najważniejsze wg mnie informacje; wszystkie z portalu mgsm.pl (każde interesujące mnie telefonowe parametry sprawdzam u nich, dla mnie jeden z wiarygodniejszych portali).


  • waga: 120 g
  • wyświetlacz: Super LCD; 16M kolorów; 480x800 px - 4.00", 223ppi
  • bateria: Li - Ion 1650 mAh
  • pamięć wbudowana: 4GB
  • pamięć RAM: 768MB
  • karty pamięci: microSD, microSDHC - do 32GB
  • system: Android 4.0.4 ICS
  • procesor: Qualcomm MSM8225, 2 rdzenie
  • zegar procesora: 1GHz

  • HSDPA: 7,20 Mbit/s
  • HSUPA: 5,76 Mbit/s
  • Bluetooth: v4.0
  • WiFi: v802.11 b/g/n
  • USB: v2.0

  • formaty dźwięku: AAC, AAC+, eAAC+, AMR, OGG, WAV, WMA
  • obsługa mp3: Tak.
  • Java: Dalvik

  • matryca aparatu: 5,0Mpix
  • rozdzielczość: 2592x1944 pix
  • Lampa błyskowa: Tak.


Nie dodawałam specyfikacji dot. kamery, po prostu pokrótce opiszę jak sobie radzi.

Przyznam, że zdecydowałam się na ten model po usłyszeniu parametrów. Szczególnie jarałam się mocnym prockiem; choć przy tej ilości RAMu nie można się spodziewać prędkości światła w działaniu, pomyślałam, że moje potrzeby taki układ powinien zaspokoić. Dodatkowo, grzebiąc w necie natrafiłam na niezbyt pochlebne opinie dotyczące układu graficznego zastosowanego w tym cacku - i znów - eee tam, pierdolą. Jakby nie patrzeć ten telefon jest zaklasyfikowany jako model ze średniej półki, więc ma prawo mieć swoje niedociągnięcia.

Jak to wygląda w praktyce?

Wyswietlacz Super LCD, czyli w ulepszonej technologii LCD - naprawdę nie mogę na niego narzekać. Kolory w mojej opinii są dobrze odwzorowane (z czego zresztą telefony htc słyną jak zauważyłam), nie przerysowane i nie blade - gdzie już np. Samsungi mają tę kolorystykę śliczną, ale jak dla mnie nieadekwatną do rzeczywistości, zbyt przejaskrawioną. Wyświetlacz mam ustawiony cały czas na najniższy stopień jasności (battery...) i nie mam problemów z dojrzeniem szczegółów czy odcieni. Inaczej już sytuacja wygląda na zewnątrz - w słoneczny, pogodny dzień konieczne jest ustawienie automatycznej jasności wyświetlacza - czyli w tym przypadku najjaśniejszej - i możemy nadal komfortowo oddawać się telefonowaniu. Ekranik zdaje egzamin nawet w pełnym, letnim słońcu. Nieraz ratował mi rzyć jak się zagalopowałam gdzieś w miasto a potem nie umiałam wrócić ;) i potrzebowałam na szybko obczaić mapy. Nie było żadnego chowania się do cienia żeby coś dojrzeć, nic z tych rzeczy! Po prostu net on i heja :)

A skoro już przy mapach jestem, warto dodać parę słów o tej grafice nieszczęsnej. Nie wierzyłam opiniom w necie, ale fakt - widać, że przy takich dynamicznie zmieniających się szczegółach tel potrzebuje chwili czasu na wczytanie i "ogarnięcie" obrazu. Przy ładowaniu a później przewijaniu map jest to około sekunda, może dwie. Niby mało, ale jednak nie da się nie zauważyć, że brakuje tej płynności i ciągłości w działaniu. Graczem nie jestem, więc w temacie wymagających gierek się nie wypowiem, zresztą w temacie niewymagających również nie ;) w każdym razie Angry Birds dają radę ;)

Bateria. Przy słuchaniu muzyki 10 godzin dziennie (praca...), sprawdzaniu fejsa i poczty 5x dziennie i ściąganiu jednego setu +/- 200MB czternaście, piętnaście godzin uduka. Ładowanie zajmuje 3 - 3,5 h.

Następny punkt programu - internet.
W porównaniu z innymi modelami również ze średniej półki (Iphone 4, Samsung Galaxy SIII mini) mój hatececzek wypada dość blado jeśli chodzi o prędkość pobierania i wysyłania danych. Fakt, nie miałam nigdy w ręce przecinaka typu htc one czy SGS4, jednak patrząc po tym, że przy dobrym zasięgu strony ładują mi się tak szybko, jak na to pozwala grafika, chyba nie jest źle. Na to również złego słowa nie powiem. Przy internecie 36Mbit/s, przez WiFi, pobranie 200MB to kwestia 3, 4 minut; dla mnie wystarczająco. Mam w pracy aż godzinną przerwę obiadową, bardzo szybko zabrakło mi pomysłów na kolejne sety do zassania ;)

Płynność działania. Czyli jak daje radę procek i RAM razem wzięte. Póki nie miałam jeszcze sprzęciocha zarzuconego muzyką i aplikacjami była bajka, chodziło wszystko jak przecinak; uruchamiałam na raz tyle aplikacji ile przyszło mi na myśl (jednocześnie słuchałam muzyki, przeglądałam net, skanowałam telefon antywirusem, pobierałam jakieś pierdółki) i nie zagięłam gościa. Teraz, kiedy mam prawie 4GB muzyki nie jest już tak kolorowo. Zanim zaskoczy wybrany utwór czy tam przełączę się między aplikacjami mija sekunda, dwie. Nie chcę myśleć, jakby to sprawnie szło przy 32-gigowej karcie całej zapełnionej danymi...

System - standardowo obsługuje nas Andek ICS, Ice Cream Sanwich czyli, jednak od długiego czasu jest już możliwość aktualizacji oprogramowania do najnowszej wersji - 4.1 Jelly Bean. Czytałam trochę opinii w necie i ociągałam się z dokonaniem tego dzieła; użytkownicy skarżyli się na pogorszenie głośności muzyki, utratę płynności działania i parę innych rzeczy, których teraz nie pamietam ;) poczekałam więc aż wszystko będzie grało i wtedy zabrałam się za upgrade'a. I faktycznie, nie zauważyłam pogorszenia w płynności czy tam zwolnienia czasu reakcji. Za to sporo spadła mi ilość dostępnej pamięci RAM, na szczęście to, co mi zostało ogarnia system ;)

Jeśli chodzi o filmy - przy dobrym świetle, w ładny dzień wychodzi to nawet znośnie, jednak nie polecam używania tego modelu w zastępstwie kamery. Próbowałam niedawno sfilmować pokaz fajerwerków, ale wyszła tak cholerna lipa, że szkoda gadać. ANI SEKUNDY ostrego obrazu, nic! Za to większość fotek wyszła udana całkiem, próbka poniżej :)

Z wygaszonym wyświetlaczem. Jak widać telefon może śmiało służyć jako lusterko ;)

 Ekran nie jest pokryty słynnym Gorilla Glass, jednak wykazuje świetną odporność na uszkodzenia. Ten telefon od maja całował beton już kilka razy, obijał się w pracy o maszyny i wózki a ciagle wygląda jak nowy :)

Z tyłu już widać pamiątkę po spotkaniach trzeciego stopnia z gruntem. Cała tylna klapka jest 
gumowana, co skutkuje przyjemnym trzymaniem telefonu w ręce. Nie wyślizguje się nawet z wilgotnych dłoni, a obłe kształty poprawiają komfort użytkowania. Dla mnie ta własnie obudowa była głównym powodem przemawiającym na korzyść htc wobec Samsunga. Straszliwie brzydzę się gładkich powierzchni, wydają mi się ciągle tłuste, a Samsungi to jednak dla mnie plastikowe zabawki, mimo przyzwoitego wnętrza.
Wyświetlacz w pełnej jasności przy świetle dziennym:

Wszystkie zdjęcia hatececzka wykonane Samsungiem Galaxy Core.


A teraz fotki z mojego:


Kicia z przejścia granicznego w Słubicach :) bardzo była kochana, mruczasta i spiewająca :) poznała od razu kocią mamę ;) foto bez flesza, bo przy pięknej jak widać pogodzie.




Mapka Brugge ;) również focona w słoneczny dzień, przez szybę. Bez flesza.



Wschód słońca nad naszą uroczą wioską pewnego pięknego dnia, kiedy zaczynaliśmy pracę o 5:45. Tu już było ciemnawo, ale zdjęcie moim zdaniem jak najbardziej udane.


I wreszcie pokaz fajerwerków w Knokke, czarną, czarną nocą. Wyszło... znośnie, moim zdaniem.






Dlaczego więc kupiłam netbuczka?

  • niestety, ale po większych stronach bez wersji mobilnej ciężko się poruszać, nieraz nie da rady kliknąć jakichś list do rozwijania, również pisanie notki na blogu jest jedną wielką męczarnią;
  • myślę, że to akurat wada akurat tego mojego konkretnego modelu - podczas słuchania muzyki odtwarzacz lubi się ni z gruchy ni z pietruchy wyłączać lub w połowie setu stwierdzić, że nie czyta tego utworu; kiedy wejdę normalnie w muzykę - jednak sobie przypomina, że może grać;
  • w standardowym menu galerii nie ma możliwości (albo ja tego nie potrafię!) utworzenia swoich własnych folderów ze zdjęciami, wszystko jest w jednej kupie. Po aktualizacji doszła opcja grupowania zdjęć wg dat wykonania, co mi guano daje, szczerze mówiąc.



Podsumowując:
Mam sentyment do htc i nadal bardzo lubię swój telefon. Nie bez znaczenia jest tu fakt, że spadał mi wiele razy i pływał w tualecie (:x), a jednak żyje i ma się dobrze - wady, które wymieniłam pojawiły się już na początku użytkowania. Jeżeli szukacie przecinaka do wszystkiego, nie rzucajcie się na ten model, szkoda nerwów. Jednak jeżeli macie trochę cierpliwości, sympatię do Andka i jesteście tak ułomni/ nieskoordynowani ruchowo jak ja - polecam tego piździka, przeżyje wiele.

Pozdrawiam! :)

wtorek, 27 sierpnia 2013

No siema!

Nie, nie porzuciłam mojego słit najmojszego blogaska :D

W telegraficznym skrócie:

  • ostatnią notkę pisałam z Muiden, to była moja druga lokalizacja a pierwsza praca w Nl.
  • Potem mieszkałam w Eindhoven i pracowałam w innej firmie bo z tej pierwszej mnie wyjebali ;p
  • Potem była wioska Eede, przy granicy z Belgią. Bo z drugiej roboty też mnie wyjebali :D 
  • Ale w tym Eede siedzę już prawie trzy miesiące, do trzech razy sztuka ;) mam zajebistą pracę, blisko morze i fajne miasta do zwiedzania i w ogóle jest git :)
  • Kupiłam sobie netbooka i wreszcie mogę normalnie korzystać z netu! 
Mam mnóstwo materiałów na notki, aż nie wiem od czego zacząć... Chyba od recenzji telefonu htc Desire X, który kupiłam na początku maja, a przez jakość którego zmuszona byłam kupić netbuczka ;p 
Ale to już nie dziś, dziś wystarczy mi, że dałam znak życia ;) teraz muszę sobie całą resztę logistycznie rozplanować.

See you!

środa, 15 maja 2013

"Wizyta u szamana".

Czyli kolejny dokument o obcych kulturach, moim zdaniem o podobnym stopniu obrzydliwości co "śmierć na talerzu" ;)

Program polega na tym, że prowadzący go, podróżnik, w każdym odcinku zabiera w inne miejsce dwóch hamerykańskich ochotników-chorowitków.
Mają oni testować niekonwencjonalne, stosowane od wieków metody leczenia, podczas gdy zachodnia medycyna już spisała ich na straty.

Ogólnie obejrzałam jak dotąd odcinki z trzy? Nigdy nie wiem kiedy to jest, oglądam jak trafię. W każdym razie uczestnicy czyścili już sobie jamę nosową gumową rurką, zakopywali się w grobie, przykładali do stóp pijawki, prowokowali wymiotki (Indie), pili wino z myszy, żółć i krew świeżo zabitego węża, stosowali akupunkturę (Chiny) oraz jedli/ pili smażony tłuszcz kajmana i wsuwali halucynogenne ziółka (Peru).


Niektóre z okazanych metod okazały się wymiernie skuteczne. Były to:
- pijawki przykładane w miejscach brzydkich zmian skórnych (wysysały wysięki),
- akupunktura - praktycznie na wszystko; akurat w programie jednemu gościowi częściowo przywróciła węch, a drugiego uwolniła od przewlekłych bóli pleców,
- picie wody i rzyganie nią podobno zahamowało u jednego faceta rozpoczynającą się migrenę.

Jako, że z moją skórą wszystko względnie ok oraz nie mam nikogo znajomego parającego się akupunkturą, nie przetestuję tych rewelacji.
Za to często boli mnie łeb, więc niedługo spodziewajcie się relacji z testów zależności między głową a żółądkiem ;)

I oczywiście zachęcam do rzucenia okiem na oryginał.

wtorek, 14 maja 2013

Upubliczniam włosy me.

Włosomaniaczką bym się nie nazwała; to znaczy interesuję się domowymi kosmetykami, pielęgnacją itede, ale niestety tylko w teorii, w praktyce za wielki ze mnie leń, żeby regularnie fundować włosom coś więcej niż olejowanie po każdym myciu.

Dzisiaj chcę się pochwalić efektami (?) mojego trzeciego w życiu hennowania. Mam włosy sporo za ramiona, a 100g henny męczyłam przez trzy użycia, od października :)
Jestem strasznym niecierpliwcem i często zmieniam imidż na łbie, wobec czego stwierdziłam, że fajnie będzie zebrać te wszystkie eksperymenty w jednym miejscu. Oczywiście zdjęcia będą tylko aktualne; nic starego nie mam, co chwilę piehdoli mi się twardy dysk.

Używałam henny ZARQA z all. Jako, że jestem w temacie kompletnym świeżakiem nie napiszę jej recenzji dopóki nie spróbuję osławionej Khadi; zamierzam niedługo się wykosztować, choć z bólem serca.

Farbowałam średnio co 2,5 miesiąca, głownie ze względu na odrosty. Przed operacją sytuacja wyglądała następująco:

Czyli widać już przebijający blond (dziwne, przed henną miałam ma włosach coś w klimacie wiśniowym) i moje bure, obrzydliwe odruny.
Reszta włosów też szału nie robiła:

Choć oczywiście patrząc na siebie codziennie nie zwróciłam uwagi na wypłukany kolor.

Utleniałam hennę 10 godzin, trzymałam na głowie kolejne trzy. Po 10 dniach hennowe błocko chyba wreszcie mi się zmyło na dobre, więc mogę uznać proces za zakończony. Wyszło następująco:



Czyli moim skromnym zdaniem bez rewelacji. Kolor owszem, odświeżony, odrosty przyrudzone (wiadomo, że henna nie wyrówna koloru między kawałkiem włosa zdrowym a zniszczonym farbami) - czego oczywiście nie udało mi się ująć na fotce; nie mam pojęcia jak udało mi się zrobić to pierwsze zdjęcie, chyba w myśl zasady, że głupi ma zawsze szczęście ;)

Następnym krokiem będzie Khadi czerwona, jednak chciałabym uzyskać czuprynę bardziej ognistą.
Całą siłą woli wzbraniam się przed farbowaniem chemicznym bo korci mnie strasznie... No, zobaczymy.


Pozdrawiam :)

PS: Kuźwa, jak zwykle zapomniałam się oznakować :| dobra, ten raz sobie daruję; w sumie niech se to nawet idzie w świat jak kogoś interesuje. Najważniejsze to oznakowanie kittenków ;p

piątek, 10 maja 2013

Dzień kota.

Czyli powoli dzieje się scenariusz, którego od zawsze się spodziewałam - futra opanowują blog.

Ale zanim przejdę do dalszych przyjemności pragnę oświadczyć, że zawiesiłam ćwiczenia z powodów zdrowotnych.
Dziękuję.



Tak więc, słowem wstępu - mam koty cztery :D przygarnęłam kolejnego biedaka, którego ktoś wypierdolił na autostradzie z samochodu, a znalazła go kochana ciocia. Ogłaszała się przez koty.pl, a koty wrzuciły na fejsia. Śledziłam losy Klopsika od początku, a kiedy nikt go nie chciał zrobiłam krótkie rozpoznanie sytuacji i wzięłam go ja :) a nazwałam Leonardem.
Wreszcie się przydał na coś ten spamowy portal.

Lełonek jest kochany, bardzo tulaśny, mruczasty i wygadany bardziej niż Robinsona ;) za to prawie wcale nie dzikuje, mimo dopiero 5 miesięcy. Ślicznie chodzi na smyczce, byliśmy dzisiaj trochę na dworze :) potem wzięłam też Księżniczkę, myślałam, ze będzie wariować w uprzęży ale gdzieee tam, odkrywanie świata było ciekawsze ;) tak że ten, mam patent na uczenie kota chodzenia w szelkach - założyć i sru na dwór ;)

Leoś na smyczce zachowuje się bardzo dostojnie.


Jednak byliśmy tylko chwilkę, kocurek ma podejrzenie kk i najbardziej zaleca mu się leżeć w wyrku, co też z chęcią czyni ;)

Robinsona okazała się bardziej dzika i żywotna, ciężko było ją uchwycić ;)


Czaiła się na niewidzialnych wrogów...


... I ich łapała.


Zapomniała jednak, że w każdej chwili drapieżca może stać się ofiarą!


A kuku!


Tym razem podglądacz okazał się swojakiem.

Niemniej jednak Buzinka wygląda na zaskoczoną obecnością jeszcze jednego sępa, którym byłam ja ;)



Swoją drogą - dzięki dzisiejszym zdjęciom zauważyłam, że już pora zabierać się do zbiorów pokrzyw dla urody :)


Pozdrawiamy!

środa, 1 maja 2013

Sflakłam.

Przez długie zimowe miesiące było "aby do wiosny"; wiosna przyszła i co? 
Chuj.
Dziś dzień się udał, i słonko, i ciepełko było, a i tak poza wyjściem do sklepu siedziałam z dupskiem w domu, jak od kilku dni. Oczywiście ćwiczenia zawiesiłam, przez co jestem strasznie wkurzona. Nie lubię tak się czuć, siedzieć w takim marazmie i gapić bezmyślnie w tivu względnie wyobrażać, jak fajnie by było, gdyby mi się chciało żyć. W sensie fizycznym oczywiście, tj. ruszać, wstać, chodzić, gadać, sikać itd.

I codziennie obiecuję sobie, że jutro się ogarnę. Jo joo, srały muszki i tak dalej... Mam nadzieję, że po opublikowaniu swoich wątpliwej głębokości przemyśleń i wystawieniu na krytykę dam radę się ogarnąć.


Póki co obejrzałam część tutoriala do Photoscape'a, dzięki czemu nawet taki dałn jak ja ogarnął znak wodny na zdjęciu ;) wstawiam więc pierwsze fotki, oczywiście Księżniczki.

Jest niedobra, strasznie dzikuje i ma złe ocy. I tak tata podrzuca ją mnie, ja podrzucam ją tacie; u taty przestawia mikrofon, plącze kable i zrywa firany a u mnie poluje na tivu...
Biedny, mały, wesoły kotek. Nikt go nie kocha, nikt go nie chce, każdy na niego krzyczy i tylko przegania!

No więc wzięłam przytulaka, nawet udało mi się nakłonić ją do oglądania odmóżdżaczy z poziomu wyra...






... Oczywiście po fotce myśliwy znów ruszył do akcji, tak więc dla dobra tivu przyszłyśmy na kompika, Misia w znaczeniu dosłownym:







I koniec, oprócz życiowej energii nie mam również weny.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Dokonałam odkrycia.

Odbębniłam wczoraj zakupy. Leciałam jak głupia na przystanek, potem rajd po mieście, ogółem jakieś 10 kilasków szybkiego marszu spokojnie zrobiłam, darowałam wiec sobie ćwiczenia. W sumie byłam dość zdechła, spałam tylko 4 godziny.

Ale do rzeczy. Dojście na przystanek zwykle zajmuje mi 17 minut - standardowym dla mnie, bardzo szybkim tempem; wczoraj wyszłam spóźniona i uwinęłam się w 15. Co by nadrobić, starałam się robić jak najdłuższe kroki przy tym samym tempie i - tadam! Dziś powitały mnie zakwasy pod kolanami i na udach.


Nasuwa to chyba dość prosty, jednak dla mnie niezwykle interesujący wniosek: dobre rozciągnięcie mięśni nóg wpływ na długość wykroku!


Nie wiedziałam :)

Dysleksja, dysgrafia, dysmózgia.

Czyli temat bardzo na czasie.

Nie miałam w planach o tym pisać, jednak trafiłam dziś na odcinek Galileło, w którym poruszano podobne tematy i pomyślałam, że nie znam się to skomentuję ;)

Oczywiście będę się starała jak najwierniej oddać wypowiedzi.

Otóż w odcinku pokazano życie 24-letniej Niemki z dyskalkulią. Problemy z liczeniem i takie tam, niby wszyscy wiemy o co w tym chodzi, nie?

Otóż nie.
Sama byłam w szoku. Codzienne życie tej laski wyglądało wręcz kuriozalnie.
Strach przed wejściem do sklepu, bo trzeba będzie zapłacić - kobieta nie zdawała sobie sprawy z wartości pieniądza; czy kilka monet po euro za dwa pączki to już dość? A może za mało? Koniec końców - do ekspedientki lecą całe dwie dychy, niech wydaje najwyżej.

Problemy z odczytaniem godziny. Za piętnaście trzecia... Da fak?! Przecież na zegarze jest 14:45!


Ćwiczenia z terapeutą: schody symbolizują kolejne liczby, kiedy idziesz w górę - dodajesz, kiedy w dół - odejmujesz. "Zrób 5 minus 2." Dziewczyna niepewnie skrabie się do góry. A to dodawanie na poziomie przedszkola...


Szkołę skończyła tylko dlatego, że kuła zadania na pamięć. Matury nie ma, dopiero zaczyna o niej myśleć.


Wstawka medyczna: zaburzenie to było spowodowane chwilowym niedotlenieniem mózgu podczas porodu.

Uszkodzeniu uległ ośrodek odpowiedzialny za myślenie, widzenie przestrzenne. Czyli, kiedy bohaterka wybiera się w miasto zapisuje sobie trasę, np.: "do apteki, potem do mięsnego, skręcić w lewo, dojść do banku, itd., itp." dla niej 500 czy 50 metrów nie robi różnicy, po prostu "nie ogarnia tematu", no.

Co ciekawe, mniej problemów sprawiają jej zadania na poziomie maturalnym - więcej w nich schematów niż w tych łatwych, odnoszących się do życia.

(Miło wiedzieć, szczególnie, że się całkiem niedawno maturę pisało i pamięta się, jakie to Bardzo Ważne Rzeczy były, bez których ani rusz.)


Przyznam, że byłam bardzo poruszona.

I dopiero w trakcie oglądania dotarło do mnie znaczenie samej nazwy - dys-... jak dysfunkcja - upośledzenie.
I od razu przypomniał mi się kolega z klasy w technikum - dyslektyk. Jako jedyny z klasy (w której osób szczycących się podobnym papierkiem było o wiele więcej) nie czytał nigdy na głos, nawet tego co napisał. Wtedy oczywiście myślałam, że se jaja robi. Nie byłam świadoma, że to morze machających każdemu przed nosem świstkiem gości to stado zwykłych oszustów, gdy w rzeczywistości są to zaburzenia moim zdaniem straszne. Przeszkadzające w codziennym życiu, onieśmielające, wstydliwe.

Kajam się, ale jednocześnie usprawiedliwiam - tymi cwaniaczkami, chorymi najprawdopodobniej na dysmózgię właśnie.




wtorek, 23 kwietnia 2013

"Śmierć na talerzu"

Czyli cykl filmów dokumentalnych o ludziach, którzy się zesrają jak nie zeżrą wszystkiego co jest możliwe nawet, jeśli jest to trujące/ żywe i niebezpieczne/ śmierdzące/ zakazane/ niemoralne/ miejsce na Twój pomysł.

Jak najbardziej polecam ciekawym świata. Oprócz dziwnych potraw sporo możemy się dowiedzieć o kulturze i tradycji ludów, które spożywają kontrowersyjne dania.

Chciałam zamieścić relację z dzisiejszego odcinka, ale byłaby dłuuga, no i już widziałam, że w necie wszystko jest. Tak więc ograniczę się po prostu do polecenia :)
Program jak najbardziej warty poświęcenia godziny.

No to lecimy :)

Oto i wreszcie to, o czym od początku zamiarowałam pisać, czyli ćwiczenia.

Nie, nie jestem sportsmenką.
Tak, nie cierpię ćwiczyć.
Nie, nie jestem tłusta.
Tak, jestem sflaczała.
(Tu wyobrażam sobie Grumpy Cata ;D)

Tak więc. Nie chcę pakować, chudnąć, nic z tych rzeczy. Zamierzam trochę ujędrnić ciało, bo wyglądam jak idź i nie wracaj, a najlepiej wcale nie wychodź :x
Robiłam sobie wczoraj sesję "przed". Oczywiście jej nie opublikuję, bo czymże jest sesja "przed" bez sesji "po" ;p
W każdym razie przeraziłam się. Brzydkie, blade, rozpaćkane ciało. Czelulit na dupsku, na udach pućki jak w czasach mojego największego w życiu zadu, który to dumnie nosiłam w gimnazjum. Co ciekawsze, wcale nie przytyłam jakoś szczególnie... Bo również się zmierzyłam wczoraj. I tu kolejny szok, wymiary malutkie a wygląd jakbym się słoniną obwinęła.

Mierzenie będzie co dwa tygodnie. To wczorajsze wyniki:
Udo (w pućku): 49 cm;
Biodra: 88,5 cm;
Talia: 68 cm;
Pod biustem: 80 cm;
Biust: 88 cm;
Ramię: 22 cm (jest moc kuźwa :D)

Wagi nie znam jeszcze, bo nie posiadam ;) mierzę się (he) do zakupu takowej, wybajerzonej, z pomiarem procentowym tłuszczu, mięśni, kośćca i wody. Nie wiem, jak to może być możliwe, ale teraz to już nieważne. Chcę.
Tak, że następnym razem dojdą jeszcze i te dodatkowe pomiary.

Na dietę warzywkową, rybną, wołową itd. mnie póki co nie stać, więc ograniczam się do ograniczenia słodyczy i słodkich napojów. O ile napojów dużo nie żłopię bo zwyczajnie nie lubię, o tyle słodkie to moje wieloletnie uzależnienie. Kupiłam już drożdże piwne żeby sobie pomóc (u mnie działają tylko jedne - Lewitan. Dobrze sprawdzić w składzie, czy produkt zawiera chrom; te mają, Humavit już nie), ale machają mi z parapetu i na tym koniec.

Na temat kondychy się nie wypowiadam, koszmar. Staram się rzucić fajki, ale o dziwo nagle pierwsze o czym rano myślę to papieros -,- no, spróbujemy. Bo inaczej płuca zgubię.

Dziś było 30 minut ruchu (liczę już z rozgrzewką). Cardio przeplatane skakanką. Możecie się śmiać, w dzień założenia bloga łącznie z rozgrzewką było 10.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Prolog.



Otóż i przyszedł czas na pierwszy post. Będzie długi i nudny, zamierzam zawrzeć w nim kwestie organizacyjne.



I. Wygląd i organizacja.

Jestem kompletnym blogowym świeżakiem, tak że wygląd na pewno jeszcze się zmieni. Muszę najpierw pobawić się w poznawanie wszelkich dostępnych opcji ;) bardziej chciałam poruszyć inną kwestię, czyli tematu. Założeniowo chcę pisać o różnych sprawach, jednak żeby nie robić syfu na "głównej", poukładam je w kategorie. Podobno można ;) co do samych jeszcze kategorii będę myśleć. Nie chcę się nadmiernie uzewnętrzniać ani też nasrać stu działów po jednym poście.


W necie znalazłam dziś to ładne słowo i jego wytłumaczenie - lajfstajlowy <3 na określenie takiego tworu, jakim ma być mój.

Tak więc, będzie to blog lajfstajlowy ^^



II. Język.

Lubię bawić się językiem, tworzyć nowe twory, przekręcać struktury zdań. Jednak jako, że językoznawcą nie jestem i prawdopodobnie nigdy nim nie będę, na pewno nie ustrzegnę się błędów. Wszelkie naprostowania, komentarze - mile widziane.


Poza tym - przeklinam. Prywatnie dużo i często, choć generalnie nie podoba mi się śmietnik w pysku, u nikogo. Wobec czego zamierzam stosować język literacki. Oczywiście przeplatany zgrabną łaciną ;) jestem ekscentrycznym cholerykiem, dużą uwagę przykładam do emocji. Co za tym idzie - dla mnie np. zdenerwowanie mnie nie jest równe wkurwieniu. Jeśli ktoś mnie zdenerwuje, to tak to ujmę; jeśli wkurwi lub podkurwi - analogicznie.

Nie życzę sobie naprowadzania mnie na Jedyne Słuszne Tory.


Jeśli nie lubicie morza emotek, również możecie się tu zirytować. Wstawiam dużo, często i namiętnie. Nic nie zastąpi mimiki twarzy i intonacji, jednak zawsze staram się to nadrobić jak tylko mogę, czyli w tym przypadku symbolami.


I jeszcze krótko o kwestii komentarzy - piszta co chceta. Nie będę usuwać głupot i niepochlebnych opinii. Jednak co by się społeczeństwo nie "pommrowiło" (ponorowiło ;)), będę mieć na wszystko oko - to miejsce nie będzie przystanią dla sfrustrowanych półmózgich hejterów, rasistów i kogo tam jeszcze. Dla spamerów też nie.



III. Reklamy.

Będą. Jakichś kilka jeśli uda mi się umieścić gdzieś ładnie. Fajnie byłoby zarobić chociaż na internet :D ale oczywiście nie liczę na to i nie po to produkuję się przed monitorem na niewygodnej klawiaturze zamiast pograć w Simsy.



IV. Cel, założenia, obietnice wyborcze.

Czyli po co w ogóle zabieram się za uzewnętrznianie. Otóż, przede wszystkim jest to miejsce dla mnie. Nie, żebym ewentualnych czytaczy nie szanowała! - po prostu nie uważam się za tak świetną personę, by dawać innym rady, inspiracje (nie lubię tego słowa, swoją drogą) i podobne pierdutki. Ale dzięki tej kropli w morzu podobnych, zamierzam nią się stać :]


Endżoj.