poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Misia.

Uwaga, proszę o werble i fanfary...

Zostałam mamą po raz piąty! :D

Wczoraj, dzięki Fundacji Kocie Życie przyjechała do nas wyczekiwana od dawna Misia!
Wpis będzie długi ;)

Misia ma ok. 8 miesięcy.
Była jednym z dzikusków znalezionych na działkach, z robaczycą i kaliciwirozą. Na czas leczenia musiała zostać uziemiona w domu i tak zaczęła się oswajać :)
Dlatego wolontariuszka postanowiła znaleźć jej domek.

Domki były dwa. I z każdego Misię oddawano bo podobno się nie aklimatyzowała...
Ja znalazłam ogłoszenie Misi w prokociej grupie CatAlert! na fejsbuniu.

A konkretnie zakochałam się w tym zdjęciu z Domu Tymczasowego:














Prawda, że rozkoszne? :D

Myślałam nad adopcją biednej Misi bardzo długo - bałam się jej konfrontacji
z Robinsoną o terrorystycznych zapędach.
Tym bardziej, że one dwie byłyby domowe, latem to prawie jakbym miała tylko dwa koty ;)
Jednak po rozmowie z wolontariuszką postanowiłam spróbować - Misia z jej kotami dogadywała się świetnie, zdystansowana była tylko wobec ludzi.

No więc jest :)
I przez dobę zrobiła ogromne postępy!

Pozwolę sobie skopiować tekst opisu sytuacji, który wysłałam Fundacji ;)

Otóż kiedy jechaliście zostawiliśmy naszą bohaterkę schowaną za komodą.
Postanowiłam zostawić ją z Robinsoną żeby się po swojemu zapoznały i poszłam do pokoju.
Ale po kilku minutach słyszę jakąś galopadę i prychania to wylazłam - Misi za komodą już nie było, a Misianka przybiegła do mnie zadowolona - teraz już wiem, że to ona pogoniła biedną Misię :(
Która w efekcie tego stresu wlazła za piec, w sensie kuchenkę gazową. Zła byłam na siebie jak cholera że nie zaaresztowałam Robinsony od razu ale trudno no, stało się... Zamknęłam ją w pokoju zaraz potem.
Mimo upływu czasu Misia wcale się zza pieca nie ruszała; postawiłam jej tam miseczki z wodą i karmą a przy wyjściu transporterek i poszłam na tv.

Jednak Misi jak widać nie spodobało się, że ja wiem, gdzie ona jest - niedługo znów zmieniła miejsce. Tylko teraz na takie, że za cholerę nie mogłam jej znaleźć!
Po piątym przeszukaniu z latarką domu zaczęłam się martwić, że zwariowałam i nie pamiętam, że może dałam jej jakąś możliwość ucieczki???
Choć dobrze wiedziałam, że jak Tata wychodził i wracał z dworu to jeszcze była za kuchenką.

Po dziesiątym nieudanym przeszukaniu stwierdziłam, że ledwie kurwa adoptowałam kota już go zgubiłam i poszłam buczeć.

Wtedy obudził się niedźwiedź Tata Robinsony i ruszył mi pomóc.

Wyszło na to, że jest lepszym Szerlokiem ode mnie, bo zaraz mnie wziął do kuchni... 

Misia spała sobie w najlepsze pod kuźwa szafką na zlew, która nawet nie wiedziałam, że ma z tyłu miejsce, żeby pod nią wejść! 
Byłam pewna, że jest zabudowana do samej ziemi ze wszystkich stron.
Oczywiście jak chłop znalazł kota to poryczałam się jeszcze bardziej :x

Normalnie nie jestem płaczka, ale zwierzaki mnie strasznie rozczulają, ostatni raz kiedy buczałam to było kiedy przysłał mi zdjęcie znalezionej Robinsony i opisał jej historię.

Ale wracając do tematu ;) już nic tam Misi nie dziubałam tylko upewniłam się, że na pewno jest 

i poszliśmy do pokoju na komputry.

Tata R. potem wychodził na wioskę i po powrocie mówił, że widział Misię - zwiedzała sobie kuchnię, 

ale jak go zobaczyła to schowała się z powrotem.

Zostawiłam jej kuwetkę, jedzonko, grzechoczącą piłeczkę i transporterek z jej kocykiem i jej myszką.
Rano w kuwetce kupal był i siku :) jestem pewna, że to jej, bo Misianella miała prowizoryczną swoją. 

Piłeczka była ruszona, myszka też, a kocyk wyciągnęła sobie pod zlew, ciekawe jakie porządki sobie tam robiła ;)

Dzisiaj znowu siedzi pod szafeczką, zajrzałam tam i patrzyły na mnie śliczne dzikie ocy ;)
Staramy się nie chodzić na palcach po domu ani nic, żeby poznała nasze codzienne odgłosy; 

i tak nie jesteśmy głośni.
No i nie próbuję jej już tam w żaden sposób umilać życia na siłę, jak się czuje bezpiecznie to ok. 

Żeby mi kurde jeszcze lepszej kryjówki nie znalazła!

Nawet śmieci spod tej szafki jej tam zostawię ;) ciekawa jestem ile tam leżą zapomniane przez świat i Boga :D


Aaa, jeszcze coś - poszukiwania wczorajsze kilka godzin trwały. Zaraz na początku wpadłam na pomysł, żeby wypuścić Misiankę to wyczuje Miśkę. I kurde zaglądała tam za tę szafkę, gapiła się, tylko ja nie skumałam, 

gdzie szukać i piętnaście razy wsadzałam łeb do środka i wyciągałam, zawiedziona, znalazłszy tylko pająki ;D
Moja tropiąca Misianka <3


Maila słałam dziś w południe.
Od tego czasu:

- Misia zajrzała do nas do pokoju, ale uciekła, kiedy zaczęłam do niej gadać :x
- zaglądała jeszcze kilka razy, ale peszyła ją Robinsona,
- Robinsona zaglądała ciekawie pod szafeczkę, ale została oburczana ;)
- kiedy Misia podeszła pod nasze drzwi Misianka wystawiła łepek i syczała, Misia odburkiwała
i tak sobie robiły próbę sił,
- Misia wyszła z kryjówki kiedy byłam w łazience, a gdy zaszłam do kuchni zobaczyć czy zjadła
nie schowała się już cała pod szafkę, widziałam jej dupkę i ogonek, schowany miała tylko łepek,
- Robinsonka bardzo starannie niuchała, co też to za nowy kotek zostawił kupkę w kuwetce dotychczas całej dla niej ;)
- Misia zwiedzając kuchnię coś sobie zawzięcie tłumaczyła ;)

Nie chcę zamykać Robinsony w innym pokoju, żeby nie czuła się odrzucona i nie płakała -
- jest bardzo towarzyska i zawsze płacze jak wychodzimy a ją zostawiamy.


Podsumowując, dzisiejszy dzień zaliczam do zajebistych :)

Koteczka się wypróżniła, je, bawi się i zwiedza, a Robinsona nadal nas kocha.
Oby tak dalej :)


P.S.: Na potrzeby opisów postępów w aklimatyzacji Misi stworzę jej osobną etykietę.
Po raz pierwszy adoptowałam kota, nad którym trzeba popracować i jest to dla mnie wielka radość i wielkie wyzwanie.
I po raz pierwszy w życiu nie nadałam nowemu zwierzakowi nowego imienia ;) Misia ślicznie do niej pasuje, komponuje się z urodą buzi i jest podobne do Misianki ;)

A oto pierwsze zdjęcie Misieńki w nowym domu:











Robimy wszystko, żeby móc niedługo pierdyknąć małej takie foto jak to u góry ;)

I Robinsona zatrzymana w pół ruchu podczas wychodzenia z pokoju, kiedy zobaczyła za drzwiami nowego, ślicznego kotka ;)











Nie musicie, ale fajnie by było, gdybyście wybaczyli jakość ;)
Wszak każdy kociarz wie, że nie ma czasu na podchodzenie i ustawianie się, kiedy dzieją się Rzeczy Ważne, i to tylko przez kilka sekund.

A teraz idę tworzyć nowy suwaczek :)

Buziaki!

piątek, 11 kwietnia 2014

Zrób se sam - pasta cukrowa.

Uwaga! Post zawiera zdjęcia mogące obrzydzić i/ lub zniesmaczyć wrażliwców!


Do pasty cukrowej już się kiedyś przymierzałam, ale dałam sobie spokój.
Patrząc teraz z perspektywy czasu wyszła mi jak najbardziej poprawnie; nie wiem czemu zrezygnowałam. Młoda byłam i głupia ;)

Drugie podejście zdecydowałam się popełnić po obejrzeniu tego filmiku na judupie.
Jak dowiedziałam się z któregoś z innych filmów dziewczyna pracuje w salonie kosmetycznym,
więc doświadczenie ma, wiedzę również - bardzo lubię ją oglądać.
No i się zmobilizowałam.

Postanowiłam nie męczyć Was filmem z hatececzka, zresztą nadal nie mam programu do obróbki takich wymysłów.
Zaserwuję więc fotorelację z doświadczenia.

Skład pasty jest banalny - cukier, woda, sok z cytryny i wsio.
Nissiax w filmie ma do użytku miarkę; ja takiego sprzętu nie posiadam, robiłam "na oko", używając jednej szklanki i podług niej ustalając proporcje:









A oto wygląd mikstury do czasu zagotowania:




















Pastę trzeba cały czas mieszać, bo podobno lubi się przypalać. Moje tandetne gary też lubią przypalać, więc uczciwie mieszałam nieprzerwanie. Tak się temu oddałam, że miałam problem
z zagotowaniem tego ustrojstwa, gdzieś po 7 minucie zwiększyłam ogień - czyli gotowałam na najmniejszym palniku na najmniejszym gazie, a wcześniej na połowie tego najmniejszego ;)

Naszym celem jest osiągnięcie bursztynowego koloru. Coś tam słyszałam o konsystencji miodu, więc dzielnie mieszałam w garze nawet po przekroczeniu kolorystycznego limitu, konsystencji miodowej jednakowoż nie uzyskując.






Nie powtarzajcie mojego błędu, pasta wyszła mi zdecydowanie za gęsta.
Myślę, że mogłam zakończyć cały proces na kolorze ze środkowej fotki.

Postanowiłam wykonywać depilację tak jak Nissiax i tak jak robiłam za pierwszym razem,
czyli używać pasty jak wosku - na nałożoną kłaść materiał i tak odrywać.
Podobno dobrze jest nakładać ją ciepłą; Nissiax mówi, że testuje temperaturę na dłoni,
ale u mnie to nie działa - zanim poczuję, że mnie parzy już bym zdążyła zrobić sobie krzywdę nakładając taki ukrop na skórę ;)
Na szczęście mam super ekstra profeszynal termometr, więc po ściągnięciu gara z ognia wbiłam w środek termometrową igiełkę i pilnowałam.

Ciekawym zjawiskiem jest fakt, że woda po połączeniu z cukrem i sokiem z cytryny zwiększa swoją temperaturę wrzenia :) zaskoczyło mnie to.
Zaraz kiedy mieszanka skończyła wrzeć miała 115 stopni.








Poczekałam aż zejdzie poniżej setki i dopiero wtedy przelałam do słoika i pilnowałam dalej.

Wtedy też połapałam się, że wyprodukowałam ulepę - miała ona 80 stopni a konsystencję...
nie wiem czego, ulepy kurde :D
Mimo tego jak debil czatowałam dalej. Zanim ujrzałam na wyświetlaczu magiczną trzydziestkę,
nie mogłam już w środku poruszyć igłą termometru...
No to net, szukanie porad jak ten drogocenny wkład cukrowy uratować -
- ano podgrzać w kąpieli i spróbować rozrzedzić.

Udało się :) rozrzedzałam i sokiem i wodą, znów w proporcjach "na oko";
w każdym razie wiedziałam już, że będzie ok.

Wczoraj nakładałam pastę o temperaturze trzydziestu stopni, przyklejałam dżinsowy pasek, schładzałam mrożonym schabem i rwałam, było ok. Dziś też musiałam ją podgrzać odrobinę,
w temperaturze pokojowej była zbyt ulepna. I znów - pasek, schab, rwanie.

Nakładałam szpatułką wziętą z auchanowskiego kremu do depilacji, spisała się :)




















A w półlitrowym słoiku wygląda następująco (zdjęcie bez flesza i z):














No to teraz wrażenia:

* pasta na pewno wydajna. Spokojnie starczy na kilka depilacji nóg,
* nie uczula,
* depilacja nie jest bezbolesna - szczególnie, kiedy tego bólu się boimy i niepewnie odrywamy paski - gówno z tego wyjdzie, mówiąc wprost. Ale faktycznie mniej bolesna od depilatora, po użyciu skóra piecze, ale wszystko mija na drugi dzień (czyli w moim przypadku po kilku godzinach ;)),
* efekty podobne do depilatora - krótsze włoski i część długich zostawione. Różnica za to jest taka, że mój depilator większość włosków zwyczajnie urywa, dając okraszony cierpieniami efekt maszynki do golenia, a tu faktycznie widać wyrwane cebulki,
* jak już wspominałam, trzeba rwać paski NAPRAWDĘ szybko. Chwila zawahania i odrywamy boleśnie sam materiał, zostawiając pastę na skórze i tę skórę podrażniając - wczoraj kilka razy zrobiłam sobie taką krzywdę.

Ustrojstwo rzeczywiście pięknie schodzi pod wodą. Przy okazji - jeśli będziecie robić, po przelaniu z gara zalejcie sobie ten gar wodą, w parę minut umyje się sam :)
Używane kawałki starych jeansów też dzisiaj wypłukałam. Z tego co czytałam w komentarzach pod oryginalnym filmikiem niektóre panny były oburzone samym tym pomysłem, ale ja stwierdziłam,
że nie będę co depilację latać do lumpa po nowe jeansy na zmarnowanie, no bez jaj!


Sam sposób polecam, salon kosmetyczny w domu :)

Pozdrawiam!

niedziela, 6 kwietnia 2014

Merida Waleczna ("Brave").

Gdyby nie dzisiejsza emisja tej produkcji w tivu - a raczej jej wcześniejszy zwiastun - zapewne jeszcze dłuuugo bym się na nią nie skusiła. A może wcale.

Dziś na świeżo podzielę się moimi wrażeniami ze śledzenia przygód pewnego sympatycznego rudzielca.









źródło



Dlaczego wcześniej film mnie nie interesował mimo, że wiedziałam o jego istnieniu?
Z powodów bardzo prozaicznych.
Merida... Co to za imię w ogóle? I jeszcze Waleczna, pewnie będzie we wszystkim najlepsza i zbawi świat, zadziwiając wszystkich...

Noo, myliłam się.

Zapewne osoby bardziej zainteresowane filmem już dawno są po seansie, jednak i tak powstrzymam się przed zdradzaniem fabuły, skupię się głównie na wrażeniach emocjonalnych.

Przede wszystkim główna bohaterka, zakochana w łucznictwierudowłosa Merida.
Byłam zaskoczona, jak sympatyczną postać wykreował scenarzysta. Jestem wyczulona na sztampowe charaktery, teksty i żarty, ale tutaj naprawdę wiele razy serdecznie się uśmiechnęłam. Pozytywny nastrój wyczarowany w pierwszych minutach filmu utrzymał się u mnie nawet już
po zakończeniu, choć fabuła zdecydowanie komediowa nie jest, nazwałabym ją raczej kinem familijnym.

Kolejną rewelacyjną kreacją był meridowy tata - olbrzymi, rubaszny i śmiechotliwy chłop,
po którym zapewne księżniczka odziedziczyła charakter ;) jakoś nigdy wcześniej przy okazji oglądania różnych filmów nie zwróciłam uwagi na takie połączenie cech wśród rodziny, że widzimy, że to rodzina.

Postacią mnie osobiście irytującą była mama głównej bohaterki - stonowana, delikatna, rozsądna, typowa arystokratka. Nie lubię takich postaci, które ciągle grzecznie trzymają się swojej społecznej roli.
Monarchini owa, oprócz Meridy, ma jeszcze trójkę synów - sprytnych urwisów, również przyjemnie przemyślanych, choć już mnie tak nie ujęli jak pierworodna.
W sumie byli mi obojętni, choć przewijają się przez cały film.


Sam film opisany jest m.in. jako fantasy. Nie powiedziałabym, że nie cierpię, ale na pewno nie lubię kina fantasy. Jakieś to dla mnie tandetne, głupie, wymyślone nie wiem na co i WGL. Tu jednak świat czarów nie jest przytłaczający, choć akcja toczy się na jego granicy ze światem realnym.
Akcja wartka, tocząca się wśród pięknych krajobrazów, ze świetnie dobraną muzyką, czego więcej chcieć? :)

Może przesłania ;)
Tu także nie mam się do czego przyczepić. Produkcja jest pochwałą więzów rodzinnych, trzymania się własnych przekonań, umiejętności słuchania potrzeb innych, doceniania tego, co się w życiu ma.
Ale jednocześnie zwraca uwagę na ponoszenie konsekwencji swoich wyborów, na skutki zbyt daleko idącego egoizmu.

Żeby nie było zbyt cukierkowo, muszę znaleźć jakąś dziurkę w całym.
Choć Amerykanie moim zdaniem postarali się i nie powielali bardzo oklepanego, bajkowego schematu, to jednak w kilku aspektach nie udało im się uciec.
Stonowana mamuśka - w sumie standard,
Merida jako nowa wersja Robin Hooda - dla mnie było to jednak przewidywalne, że nie chybi ani jednego ważnego strzału z łuku.
Szczęśliwe zakończenie - tego też byłam pewna (i powtarzałam sobie w najbardziej emocjonujących momentach, że i tak wszystko dobrze się skończy ;)), chociaż co do sposobu zakończenia historii już się myliłam.
Żeby nie było - wiem, że możliwości stworzenia charakterystycznego charakteru ;) bohatera są dosyć ograniczone, no ale jednak czasem fajnie by było obejrzeć coś nowego.

Mimo tych kilku rzeczy, naprawdę polecam!

Oglądałam z polskim dubbingiem; spokojnie oceniam "Brave" na 8/10 punktów.



Buziaki!