czwartek, 28 lipca 2016

Czterech chłopów i las.

Wreszcie wpadłam na to, żeby usystematyzować z leksza opisy książek.

TYTUŁ: Czterech mężczyzn na brzegu lasu
AUTOR: Stanisława Fleszarowa - Muskat
WYDAWNICTWO: Oskar
STRONY: 306
OPRAWA: Miękka
FORMAT: 19,4 x 12,7 cm (mierzyłam sama).



Kupiłam w jakiejś taniej księgarni.
I pierwszy wkurw - ta zielona kropa nad głową przemiłej pani z okładki to nie wymysł grafika, a pracowników przybytku. Stygmat przypominający, że nie dość,
że książki tam są tanie, to ta jest jeszcze kurwa tańsza. Szkoda, że nikt nie wpadł na to,
że może czytelnik chciałby go usunąć...
W przypadku innego tytułu się o to pokusiłam i do teraz przyklejają mi się do tamtego miejsca palce.
Dżizas...

Druk.
Niestety, sporo niedoróbek. Pani Korektorka o intrygującym nazwisku (von Piechowska) chyba miała gorszy dzień - przecinki, w, dziwnych, miejscach, nieraz przed i po słowie, kompletnie usuwając sens. Było parę zdań, które omijałam bo nie chciało mi się zgadywać, gdzie powinien być ten cholerny znak przestankowy.
Poza tym literówki, sporo literówek.
I bardzo nieprzyjemny dla mych oczu układ tekstu; nie dość, że treść składa się ze sporej ilości opisów, to jeszcze czcionka jest mała i ciasno upakowana, a akapity dość wąskie.
Na każdej stronie witała mnie zniechęcająca ściana. Tekstu.




Oczywiście z czasem przyzwyczaiłam się, ale nie oznacza to, że było to komfortowe.
Duże znaczenie miała przyciągająca treść.

No, to treść.
Myślę, że zacząć należy od informacji, że akcja dzieje się w trzeciej ćwiartce XX wieku.
Wioseczka i czterech przyjezdnych geologów, poszukujących węgla.
Dla mnie usadowienie akcji bardzo znaczące, ponieważ pozwala zrozumieć lepiej mentalność i charaktery bohaterów.

Obiektywnie patrząc, Autorka odwaliła kawał dobrej roboty. 
Kreacje bohaterów są głębokie, ciekawe i wierne, Opisy przyrody plastyczne i bogate. 
Treść wciągająca - sporo niedomówień, przy wielu rozdziałach - odwrócona retrospekcja? -
- próbowałam się dowiedzieć jak się nazywa zjawisko wybiegania w przyszłość i poległam. 
W każdym razie chodzi mi o przeskakiwanie w migawkach do przyszłości.

Ale już z subiektywnego punktu widzenia - czytałam odświeżonych "Chłopów
(których zresztą uwielbiam), tylko w babskiej wersji.
Przywiązany do ziemi, chmurny, milczący i surowy chłop, wzbudzający respekt całej wsi - no Maciej z Lipiec! 
A tu nie. 
Tu Ziemba.
Piękna panna, do której wzdycha cała wieś też się znajdzie.
Tylko, że w Lipcach Jagienka była jedna i z Maćkiem niespokrewniona, a tutaj bożyszcza 
są dwa (dwie ;)) i są córkami chmurnego chłopa (choć jedna już miastowa, rzadko przyjeżdża).
Jest i gospoda, jest i wyżarty ksiądz dobrodziej. Jest zabawa z mordobiciem
strachy przed narażeniem się współmieszkańcom niepopularnymi decyzjami, romans pięknej panny w tle.
A po wodę biega się do studni.

O nowoczesności powieści Pani Fleszarowej - Muskat świadczą tylko takie niuanse jak geolodzy, samochody czy magnetofon.
No i zakończenie - niby przewidywalne, a jednak mnie zaskoczyło. I nie ma hepi endu! 
Tak jak lubię ;)

Tyle tylko, że Reymont zna umiar w rozwlekłości opisów i u niego akcja toczy się po prostu - zgodnie z cyklem pór roku.

Tutaj, kiedy na 17 stronie zdałam sobie sprawę, że czytam ciągle opis podróży geologów do miejsca prac, witki mię opadli. Zastanawiałam się, jaki czas uda się w tym tempie Autorce zawrzeć na tych kilkuset stronach. Postawiłam na jakieś dwa tygodnie.
Na szczęście nie miałam racji, bo tygodni było około 12 ;)
Sprężyła się kobita z czasem.

Nie zmienia to faktu, że gdzieś tak od połowy łapałam się na tym, że przeskakuję wzrokiem po 10 linijek, nie tracąc wątku. Zawsze jednak posłusznie wracałam 
i czytałam grzecznie słowo po słowie (no chyba, że nie rozumiałam ;p).
Za długo, za długo!

Kreacja bohaterów - nie poczułam sympatii do nikogo
No, może do pięknej, starszej córki Ziemby, bo buntowniczka.
Reszta?
Chłopy - mruki. W życiu WKURWIA mnie, kiedy mówię coś i nie dostaję odpowiedzi albo dostaję nikłą. Tutaj nawet czytając, podnosiło mi się ciśnienie. 
Toć zajebałabym tępym tasakiem.
Jedyny rozmowny niby miły, a jednak w swoim świecie. Nie może przeżyć przeszłości 
w domu dziecka i bandyterskiej (subtelne aluzje sugerujące, że chojraczył uzbrojony 
w nóż). Ludzie, którzy ciągle siedzą w przeszłości mnie irytują.
Dziewuchy głupie jak but z lewej nogi. A adoratorów pełno, bo buzia ładna.
Ksiądz, któremu dziecko przyznaje się, że jest bite, a on ma to w rzyci. 
Błeeee...
Może dlatego tak mnie to odrzuca, że jest bardzo realnym odwzorowaniem rzeczywistości?

Akcja niby nic, a jednak kiedy musiałam zająć się rzeczami tak przyziemnymi 
jak gotowanie, jedzenie czy sprzątanie kurwiom kuwetek, zastanawiałam się, 
co tam dalej będzie, co mnie czeka na kolejnych stronach? 
To pewno te niedomówienia ;)
Przyjemne uczucie.

W końcu jednak nadszedł dzień i godzina, w której doczytałam
I co? 
No nic. 
Dupa. 
Nie dowiedziałam się niczego o dalszych losach bohaterów, nie rozwiały się moje wątpliwości, nie uzupełniły niedomówienia.
Mam wrażenie, jakbym przeczytała wyjętą z kontekstu część jakiejś serii.
Niby owa lektura występuje w serii, jednak patrzę po opisach, że każda część to 
osobna historia.

Podsumowując, wrażenia mam raczej mieszane
Ale polecam, bo kiedy się nie wie, to najlepiej sprawdzić samemu ;) 
Sama też kupię jeszcze jakąś powieść tej Pani i dopiero wydam osąd co do jej osoby. Literacki, oczywiście. 
Może znajdę to "coś", czego tu zabrakło?

CZAS CZYTANIA: 2 dni
MOJA OCENA: 6,5/ 10.

poniedziałek, 11 lipca 2016

Drag queen.

Nie wiem kiedy, ale na pewno już po spektakularnej wygranej Konczity Kiełbasy
w konkursie Eurowizji dowiedziałam się, co właściwie oznacza ten termin.

Dla niezorientowanych - nie, nie królową dragsów ;) a królową przebieranek;
w wolnym tłumaczeniu gościa definitywnie dobrze czującego się w swoim gościowym ciele, który jednakowoż z lubością regularnie przepoczwarza się w kobietę i w tej oto odsłonie ukazuje swą sceniczną osobowość.

Wygląda na to, że książka jest częściową autobiografią.




Okładka - obrzydliwa. Choć oczywiście doskonale traktuje o treści, 
lepiej mi się jednak czyta tę treść, niż na nią patrzy.
W każdym razie, patrząc po naszej austriackiej wurstowej wychodziłoby, że Autor 
miał rację kiedy twierdził, że ludzie uwielbiają drag queens.

Niniejsza pozycja jest wycinkiem wspomnień z szalonego życia geja - przebierańca, ladacznika i alkusa w jednym. Żeby było weselej ta i tak już cokolwiek barwna osobowość podobno zakochuje się w geju - nieprzebierańcu, za to dziwce i ćpunie. 
Podobno z wzajemnością. Jeśli dorzucimy do tego Nowy Jork w tle myślę, że każdy szanujący się entuzjasta literatury może w ciemno celować w efekt tej mieszanki: 
jest dosadnie, szokująco, miejscami lakonicznie, miejscami romantycznie. 

Za dnia korpo, nocą damskie ciuszki, drinki, szpilki, cienie, drinki, sztuczne rzęsy, kostiumy, występy, fani, drinki, przygodny seks... 

Taki negatyw XXI wieku - tania dziwka i droga dziwka, słaba dziwka i silna dziwka. 
Tania dziwka z taniego mieszkania wkracza w życie drogiej dziwki w jej apartamencie. 
Kochają się i nie kochają, nie znoszą i potrzebują.

Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona słowem i narracją głównego bohatera; 
zdolność do składania logicznych zdań i rozbudowanych wypowiedzi po czasach regularnego robienia sobie z mózgu galaretki zasługuje na uznanie. 
Muszę przyznać, że miejscami potrzebowałam kilkukrotnego przeczytania któregoś 
z akapitów (szczególnie w bardziej refleksyjnej, ostatniej księdze) i zawsze ostatecznie znajdowałam w nim sens.
Bo książka, choć niezbyt obszerna (240 stron w formacie 12,5 x 20 cm), 
jest podzielona na księgi. Prawdę mówiąc rzadko kiedy zwracam na to uwagę 
i tutaj nie inaczej - mogę się tylko domyślać, co rozdzielają.

Patrząc z perspektywy osoby mającej styczność z różnymi interesującymi substancjami 
i charakterami uważam, że opisy zachowań i alkoholowo - narkotycznych wizji 
są zdecydowanie realistyczne.
Nie jest łatwo próbować coś budować w przerwach między imprezami i z głową wiecznie zamroczoną alko lub crackiem, tak jak nie jest łatwo zastopować takiego trybu życia 
i odnaleźć się na nowo - tym bardziej w wielkim mieście.

Czytało mi się przyjemnie, zjadłam ją na raz. Lektura pozostawiła mnie z mieszanymi uczuciami i w nastroju raczej ponurym - skłoniła do jakiejś tam oceny, refleksji.

Co kryje się za kulisami szybkiego życia w blasku jupiterów?
Czym żyje wielkie miasto?
Czy chciałabym dla siebie takiego życia?
Jakiego związku bym chciała?

Lubię takie książki.
Jednak myślę, że na umysłach mniej spaczonych wywrze większe wrażenie.

Pozycja jest częścią serii "Żywoty nieświętych" - zachęciła mnie do kupna reszty.
Póki co Czytelników z otwartymi głowami zachęcam do przeczytania tej.

Nie polecam na leżak do drinka z parasolką; raczej na wieczory pod kocyk.


Miłego!




poniedziałek, 4 lipca 2016

Stare vs nowe - Braun Silk épil X'elle i Braun Silk-épil 7.

Czasem i wkurw może być inspirujący.

Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze całkiem niewinną, świeżo upieczoną nastolatką a w konkursach trzeba było się wykazać czymś więcej niż wysłaniem SMSa, 
wygrałam se depilator.
Wygrana nie byle jaka - w tamtych czasach był to jeden z najnowszych modeli. 
Stawiam, że był rok 2003 czy 2004.
Chciałam sprawdzić, ile teraz kosztuje i okazało się, że nawet już nie produkują 
tego artefaktu ;)


Zestaw był skromny:




















Dodana była jeszcze srebrna saszetka na one, jednak ją udało mi się przejebać.

Wygląda na to, że depilacja depilatorowa była jeszcze wtedy w Polsze w powijakach
- druga głowica, dla żółtodziobów, zawierała mniej pęsetek. Nigdy jej nie używałam.
Przy projektowaniu modelu, który kupowałam w 2015 roku nikt już nie zaprzątał sobie tym głowy.

Model prosty jak - podobno - dupczenie w świetle Księżyca. 
Dwie głowice, dwie nasadki, białe światełko "smart light" działające bardzo dobrze
dwa stopnie prędkości, szczoteczka do czyszczenia, kabel, instrukcja obsługi. I już.
Dodatkowo zasilacz jest tak wyprofilowany, żeby zwinąć kabel wokół niego
Korzystałam, zajebiste.

















Wrażenia?
Przez pierwsze lata nie miałam się do czego przyczepić. Później miałam wrażenie, 
że siła pęsetek zmalała. na koniec nazywałam go już depilatoro - golarką, 
bo bolał jak depilator, a działał jak golarka ;)
W każdym razie używałam go dzielnie.

I, taki mały bonus - to gunwo nadal działa! :) jedyne co to czasem kabel przerywa, 
trzeba nim pokręcić, żeby odzyskać prąd. Myślę, że po 10 latach bezawaryjności 
miał do tego prawo ;) 


A tera nowe.

Nowe kupiłam chyba z potrzeby wydania swoich ciężko zarobionych eurusiów bo jakoś szczególnie mi golarko - depilatorek nie przeszkadzał. 
Jednak pracowałam w magazynie, który obsługiwał promocyjną sprzedaż wysyłkową 
i regularnie śledziłam strony naszych klientów.
Razu pewnego patrzę - jest
Nowy Braun w jakimś limited edyszyn zestawie za jedyne 75 juro
Cena w Polsze - ponad 600 zł.
Bierę.

Sprzęt na wypasie, faktycznie dosyć bogato w tej paczce było:


















Od lewej: 
Trymerek na baterię, dodatkowo dwie nakładki na trymerek, 
szczoteczka do czyszczenia trymerka, szczoteczka do czyszczenia depilatora, 
depilator z dwiema głowicami - jedna z pęsetkami, druga do golenia przy skórze niczym maszynka za 90 juro, którą kupiłam chłopu (też Brauna).
Trzy nakładki i chusteczki przygotowujące do depilacji (nie mam pojęcia jak to ma działać, po holendersku jest). I kabel.
Były jeszcze szablony do wygalania sobie na psioszce słoneczek i serduszek,
ale jak widać najprawdopodobniej je wypierdoliłam. Instrukcji nie zlokalizowano 
o ile dobrze pamiętam.

Sam debilator jest już bezprzewodowy, "wet & dry", jednak wypróbuję to "wet" 
pewnie jak już będę się mierzyła na nowy; nieufnam.
Dwie diodki mówią nam o stanie naładowania baterii - kiedy jest już prawie pusta, 
diodka "-" miga na czerwono; zdechnięcie następuje po jakichś 3 minutach
W trakcie ładowania migający na zielono "+" świadczy o ładowaniu, zaś świecący niemigający o naładowaniu.
Kiedy bateria jest pełna a sprzęt odłączony od ładowarki, nie miga nic.

Oczywiście mamy też "smart light", choć tutaj nie jest już tak opisane. 
W każdym razie działa tak samo dobrze jak w staruszku. Fajno, że firma chociaż 
w tej kwestii została przy dobrym rozwiązaniu.
Dwa stopnie prędkości również obecne.

A teraz kropla hejtu, bo choć sprzętu oczywiście używam, jest on w mojej opinii nieprzemyślany i użytkowanie jest bardzo upierdliwe.

Bateria - starcza na jakąś godzinę pracy. Przykro mi, ale golę nogi aż do pachwin 
i jeśli nie jest to już tylko utrzymywanie efektów depilacji, a golenie po używaniu maszynki
po jednej nodze mamy przerwę na ładowanie.
Dlaczego przerwę? A bo to gunwo nie włącza się podczas ładowania. 
Dopiero jak odczepimy kabel łaskawie zaskakuje.
Włącznik - wygląda bardzo ładnie, ale żeby go przekręcić musimy nacisnąć na jeden z tych małych, białych pypciów na ciemnym okręgu. Poza tym, jeśli po tej czynności 
nie pojedziemy palcem po pięknym łuku, to też chujstwa nie włączymy. 
Komu przeszkadzało przesuwanie przód - tył?
Have no.
Zasilacz jest już dość mały, kabel dłuższy, a polityka firmy przybrała obrót "radź se sam" - żadnego zwijanka nie przewidziano.

Skuteczność? 
Reklamuje się, że usuwa włoski jak ziarenka piasku
Porównanie jak najbardziej trafione; mało osób zdaje sobie sprawę, 
że ziarenka piasku nie są aż tak znowu małe. Nie liczcie na jedwabistą gładkość po użyciu. 
Zostawia tyle samo, ile X'elle jak był nowy, zresztą ma tyle samo pęset (40).

Trymerek przydaje się np. do wyrównywania długości włosków pod depilację woskiem. Używam.
Szkoda, że jest zrobiony na odpierdol i albo działa albo nie, zależnie jak się ułoży bateria. Ratuję się folią aluminiową na styku, ewentualnie używam go bez obudowy - wtedy mam większe pole do manewrów baterią.

Obecnie na alledrogo nie znalazłam już tych zestawów, a sam depilator kosztuje 
w okolicach 4 stówek.

Czy kupiłabym go ponownie?
Mając tę wiedzę?

Ni chuja. Poszukałabym jakichś innych ciekawych zestawów.


Ciao!

niedziela, 3 lipca 2016

Podsumowanie aktywnościowe - czerwiec 2016.

Mam wrażenie, że w ostatnim miesiącu mniej się ruszałam, choć słupki pokazują co innego.
Okazuje się, czerwiec był aktywny, a i tak moim największym osiągnięciem jest fakt, że
nie przytyłam...

Granica wieku równa 25 lat okazała się dla mnie takim szokiem, że zastanawiam się,
czy w Kryzys Wieku Młodego nie popaść.

Talia:      +1 cm
Opona:    bez zmian
Biodra:   -1 cm
Waga:     60 kg


Przejechane na rowerze: 216, 63 km w 18 godzin, spalone 4693 kcal.

Przejechane na rolkach: 97,07 km w 8,5 godziny, spalone 2945 kcal.

Przehulajhopcowane: 42 minuty. Irytuje mnie ta czynność.


Łącznie: 313,7 km, 27 godzin, 7638 kcal.

sobota, 4 czerwca 2016

Podsumowanie aktywnościowe: maj 2016.

Jak i ostatnim razem, tak i teraz wróciłam do Ojczyzny z zapasem tłuszczów zmaterializowanych na wypadek ciężkich dni.
;)

Niestety jednak mam już 25 lat i odczuwam pierwsze skutki spowolnionego metabolizmu.
Po ponad miesiącu ćwiczeń i aktywności, choć pomiary pokazują co innego, na zdjęciach nie widać NIC.
Żadnego mniejszego cellulitu, żadnej węższej talii, żadnych zarysowanych mięśni.
Cóż.

Po pierwszym nieprzyjemnym szoku zaciskam zęby i ruszam się nadal.

A oto rachunek sumienia majowy:

Talia:     - 3 cm
Opona:  - 2 cm
Biodra: + 2 cm


Przejechane na rowerze: 75,12 km w 7 godzin 48 min., spalone 1657 kcal.

Przejechane na rolkach: 109, 35 km w 11 h 37 min., spalone 3446 kcal.

Pograne w babingtona: godzina 18 minut co daje 399 kcal.

Przehulahopcowane: 1 h 12 minut.


Łącznie: 184,5 km, 22 godziny aktywności i 5502 kcal za mną. 


Szału nie robi.

środa, 18 maja 2016

Klubowa mapa Polski - Venus Planet w Konecku.


Dyskoteki i festiwale uwielbiam odkąd tylko odrosłam od ziemi na tyle,
by w nich uczestniczyć ;)

W ostatnią sobotę odwiedziłam po raz pierwszy kolejny w swojej karierze przybytek
 na imprezowej mapie Polski, Venus Planet w Konecku.
Nie miałam nastroju na harce, zdecydowaną więc większość nocy spędziłam
na obserwowaniu rozbawionej gawiedzi - to z poziomu obrzeży parkietu, to sącząc bezalkoholowe piwko na balkonie.


Dojazd, na ostatnich kilku km, po drodze ilustrującej złoty sen architekta z rozdwojeniem jaźni; dziury poprzetykane asfaltem, poprzetykane asfaltem niepoprzetykanym niczym.

Budynek monumentalny, ciekawie podświetlony - zrobił na mnie dobre wrażenie;
z daleka było widać, dokąd zmierzamy. Niestety nie mogę znaleźć zdjęć nocą, próbowałam szukać na oficjalnej stronie klubu - widocznie trwa jakiś konkurs, aby uzyskać dostęp do galerii należy kliknąć w "głosowanie" i nacisnąć 10 :D
Minus jak stąd w góry.

No, w każdym razie wnętrze ładne. Bogato podświetlone, jasne i przestronne.


http://ddwloclawek.pl/pl/15_fotorelacje/91_clubbing/3240_venus_planet_koneck_2604_czesc_iv.html
Źródło


Co mnie szczególnie urzekło: podświetlone słupy i wybrane, spore płytki w podłodze, podświetlane kanapy, podświetlane schody! ciepłe barwy wnętrza i gdzieniegdzie wrzucone
palmy w doniczkach, a dla takich oderwanych od rzeczywistości nudziarzy jak ja - wyświetlane projektorem na ścianie na wysokości balkonów spojlery nadciągających imprez.
Oraz prowadzący do centrum tego przybytku rozpusty korytarz o lustrzanych, czarnych ścianach.
Zaprawdę, bajeczny!

Żródło


Dodatkowo Venus to miejsce ze świetnym potencjałem nagłośnienia, niestety moim zdaniem niewykorzystanym - fajnie, kiedy bas czuć fizycznie na ciele, niefajnie, kiedy poza tym basem mało co słychać. Na sali disco z pola było to szczególnie odczuwalne, szczególnie drażniące.

Ceny piwka niewygórowane - 4,50 za Leszka, którego w Lewiatanie kupowałam
za 2,99 nie jest w porównaniu z innymi klubami wysoką ceną.
Drinki bardziej wpisują się w średnią.

Zdecydowanym minusem jest zdzieranie z klubowiczów za wszystko, za co tylko można - do tej pory nie spotkałam się z tym w żadnym (!!) klubie - za granicą normą jest płatna toaleta, za to mamy darmową szatnię. Na festiwalach mamy często bezpłatny parking
i toaletę, za to płatną szatnię. W najbliższym mi Kokocku (o nim kiedy indziej) za szatnię
i parking płacimy, jednak toalety są za darmo.

W Venus zapłacicie za parking, szatnię i toaletę :)
Aż dziw, że po jednokrotnym opłaceniu wstępu i przybiciu pieczątki pozwalają
na dowolnie częste wychodzenie i wracanie do klubu ;p

Ceny wejścia na poziomie średnim - płaciłam 12 zł, podobno był nawet jakiś gość ;)

Z muzycznego zaplecza:
Standard, czyli sala "techniczna" i sala disco polo,
plus rewelacyjny bonus w postaci sali "25+".
Od tego roku zaliczam się do tego jakże szczytnego grona ;)
Przywitała mnie podłoga inspirowana "Gorączką sobotniej nocy" - podświetlana, ale tylko na łączeniach płytek i hity prosto z mojej playlisty w samochodzie, czyli Stevie Wonder
i Erika na ten przykład.

Oraz nienachlane i nienaćpane, uśmiechnięte towarzystwo, wśród którego oczywiście zrobiłam szał wpadając jak burza i zawzięcie odśpiewując i pokazowo odtańcowując znane klasyki ;)

Bardzo miło było też zobaczyć, że na disco polo zmieści się więcej niż tylko pięć tańczących par na krzyż, zazwyczaj miejscówki te są tworzone z myślą o...
no ok, bezmyślnie raczej ;p

Po spacerku z samochodu na miejsce w zimną, majową noc z ulgą schowałam
się w ciepłym wnętrzu, jednak do swawoli to po mojemu ze 2 stopnie za dużo. Podpierało mi się ściany komfortowo w krótkim rękawku, innymi słowy - otoczenie zachęca dziewczęta do zabawy bardziej rozebranymi, niż ubranymi ;)


Czy polecam?
Zdania i podsumowującej opinii brak. Jestem już z grubsza recydywa i mało co wywołuje
u mnie efekt "wow", jednak tutaj zdecydowanie udało się to wystrojowi. Jeżeli Waszym zdaniem warto zapłacić tych co najmniej kilkanaście peelenów za ciekawość - endżoj.


Dobrej nocy!

piątek, 6 maja 2016

O stulatku, co to wyskoczył z okna i zniknął.

Tak, tak, jakoś tam se żyję, coś robię, coś zmieniam i znowu mam ochotę popisać.
Dziś akcent optymistyczny - o książce, którą zdecydowanie mogę polecić.


Jeżeli jeszcze nie słyszeliście o tym tytule i spędza Wam to sen z powiek i spokój z duszy - darujcie; ja również nie zaliczałam się do tych setek tysięcy zachwyconych
(zapewne skandynawskich) czytelników - po raz pierwszy spotkałam się z tą pozycją w markecie. Kiedy ją kupowałam. Lubię stonowane i eleganckie okładki, ale krzykliwe i ściągające wzrok też lubię. Jeśli zamysłem projektanta było przyciągnąć uwagę - gratsy, dobra robota!

Swoją drogą - po zlustrowaniu okładki pomyślałam, że rodzice Autora musieli mieć spore poczucie humoru.


W powieści podążamy krętymi ścieżkami Allana Karlssona, stulatka z jakiejś prawie zabitej dechami szwedzkiej wsi.
Jednak jeżeli na słowo "dziadek" w Waszej wyobraźni pojawia się sympatyczny, starszy pan karmiący drżącą ręką nie mniej stare i nie mniej drżące koty, należy go zweryfikować - Allan jest cholernym piromanem, socjopatą, przypadkowym mordercą i prostolinijnym zachlejpałą,
który zapoczątkowywuje wojnę atomową!

W czasie akcji zwiedza pół świata, dziwnym trafem poznając i zyskując sobie sympatię takich nazwisk jak Stalin, Franco czy Zedong. Nie zdziwicie się, jeśli napiszę, że ma to akurat głęboko
w poważaniu?

Nie od razu przebrnęłam przez treść. Jestem już stara duża i bardziej empatyczna, wartka więc akcja trzymała mnie w takim napięciu, że sobie darowałam. I nie, nie pomagało tłumaczenie,
że główny bohater na pewno nie zginie bo zostało jeszcze pół książki ;)
Po kilku miesiącach zaczęłam od początku i dojechałam do końca tym razem.


Autor operuje dość specyficznym językiem - myślę, że podpatrzył go u innych autorów - dostarcza to podobnych wrażeń co podczas czytania literatury rosyjskiej.
Porównuję tu jednak same tylko wrażenia! Ustalmy: rosyjski styl jest zwyczajnie nie do podrobienia
i Szwed absolutnie mu nie dorównuje.
Podczas drugiego czytania ( ;) ) narracja zaczęła mnie już miejscami irytować, była powtarzalna, przewidywalna.
Choć ludzie o z lekka mniejszych pokładach wewnętrznego jadu zapewne tego nie zauważą :)

Jeżeli sięgniecie po Dziadka, przygotujcie się też na nawracające retrospekcje. To nie jest powieść, którą się czyta leniwie jednym okiem w niedzielne popołudnie na leżaczku.


Są książki, do których się wraca i takie, które czyta się tylko raz. Z tym drugim bym nie przesadzała, aczkolwiek prędko na pewno do niej nie wrócę.
Zabawna, zgrabnie napisana i zabawna, w wydaniu, które posiadam komfortowo wydrukowana.
A! Zabawna jeszcze. Naściemniana tak, że trudno się nie roześmiać, ale jednak pozostawia jakiś mały dystans, który każe mi odłożyć ją na półkę i tylko wspominać z uśmiechem.

Temat ściemniania zresztą rozjaśnia z leksza wstęp:

"Nikt tak nie potrafił zaczarować słuchaczy jak dziadek, gdy zmyślał niestworzone historie, lekko pochylony nad swoją laską i z ustami pełnymi snusu.
- Nie no... naprawdę, dziadku? - pytaliśmy ze zdziwieniem.
- Tacy, co to ino prawdę godoją, toż to ni warto ich słuchać - odpowiadał dziadek.
Ta książka jest dla niego.

Jonas Jonasson"


A gdybyście jeszcze drapali się po brodach/ głowach w zwątpieniu:

"Dwa lata później matka Allana wykaszlała ducha i poszła do tego ewentualnego nieba, gdzie był już ojciec. U progu zagrody stanął zaś opryskliwy sprzedawca i oznajmił, że mogła chociaż spłacić swój dług, zanim bez uprzedzenia umarła. Allan miał jednak inne plany niż tuczyć Gustavssona bardziej, niż potrzeba.
- Tę kwestię może pan omówić z matką. Przynieść łopatę?

Sprzedawca był wprawdzie sprzedawcą, ale był także wątłej budowy, w przeciwieństwie do piętnastoletniego Allana. Chłopak wyrastał na mężczyznę i jeśli był choć w połowie tak szalony jak ojciec, wszystko mogło mu przyjść do głowy, pomyślał Gustavsson, który chciał jeszcze trochę pożyc, by móc liczyć swoje pieniądze. Dlatego nigdy więcej nie wspomniał o długu."

* * *

"Sam Allan leżał skulony za wychodkiem, nic nie widząc ani nie słysząc. Dopiero gdy wrócił na żwirowisko, by ocenić wybuch zauważył, że coś jest nie tak.
Kawałki samochodu sprzedawcy były rozrzucone na pół żwirowiska, podobnie jak kawałki samego sprzedawcy.
Głowa upadła najbliżej domu, miękko na skrawek trawy. Leżał tam z pustym wzrokiem skierowanym na zgliszcza.
- Coś ty miał do roboty na moim żwirowisku? - zapytał Allan.
Sprzedawca nie odpowiedział."



Miłego!