niedziela, 19 marca 2017

Tylko martwi nie kłamią.

Otóż i wpada na tapetę druga pozycja z cyklu o najlepszym polskim profilerze.

Pierwsza książka z serii nie ujęła mnie jakoś szczególnie, ale bohaterka dzisiejszego wpisu...
Nie ujęła mnie jeszcze bardziej.
Zwykle czytam książki i recenzuję pojedynczo, żeby nie mieszać sobie wniosków nową akcją i bohaterami, jednak tym razem zwyczajnie mi się nie chciało tego robić
i jestem już po lekturze całej serii.
Uważam, że wyszło to na dobre, ponieważ mam porównanie.
I niekłamiących umarłych uważam za najsłabszych z trójki.

TYTUŁ: Tylko martwi nie kłamią,
AUTOR: Katarzyna Bonda,
WYDAWNICTWO: MUZA,
STRONY: 608,
OPRAWA: Miękka ze skrzydełkami,
FORMAT: 13 x 20,5 cm,
GATUNEK: Kryminał, sensacja,
CENA: 22 zł bez kilku groszy.




Okładka nawiązująca do poprzedniej; wraz z tytułem sugerują gatunek literacki 
i to by było na tyle w kwestii wrażeń. Żadnej spektakularnej akcji z klamką w tle w treści nie ma ;)

Opis z tyłu tym razem zyskał przecinek, choć moim zdaniem jest to raczej nurt 
przecinki w, dziwnych miej,scach.
No, w każdym razie akcje łączące zdarzenia z przeszłości lubię, więc zaciekawiona 
się poczułam.



Druk.

O czcionce nie ma się co rozpisywać, jest taka sama. W końcu to seria.
Błędów czy tam raczej dziwnych sformułowań już nie pamiętam.
Widać musiało nie być tak tragicznie.



Treść.

I tutaj mogę trochę ulać hejtu - bo kropla musi się trafić. Po pierwsze, byłam ciekawa
czy dowiem się, o co chodziło z tą Niną Frank. I rzeczywiście, jest wzmianka, która traktuje o... filmie! Znaczy co, poprzednia część była opisem akcji filmu czy ki chuj? No przecież Meyer budował na tym swoją popularność, więc... nadal nie rozumiem.
Nawet, jeśli grałby w filmie opartym na prawdziwym swoim śledztwie, po mojemu
nie tłumaczy to nadal sensu ostatniego rozdziału "Niny".

Dalej, pamiętam, że na początku miałam problemy z wczuciem się w nowych bohaterów. Wydali mi się płytcy i wymuszeni, jednak z czasem zostałam pozytywnie zaskoczona. Autorka wykreowała zupełnie inne postaci, o innych cechach. Za to konsekwentnie trzymała się rysu charakteru Huberta.
Na co zwróciłam uwagę - pani seksowna prokurator na 70 stronie ma włosy miedziane, zaś na jakiejś 150 - brązowe czy tam ciemnoblond. Niby to baba, mogła się przefarbować (co zresztą czyni w dalszej części opowieści), jednak postrzegam to jako niedopatrzenie.

Akcja toczy się w Katowicach, które bardzo lubię. Po lekturze patrzyłam na Google Earth na kamienicę, wokół której kręci się akcja. Ciekawe uczucie! :) wyobrażałam sobie,
gdzie były opisywane mieszkania.

Całą treść uważam znów za poprawną, jednak znów niektóre wątki nie są jak dla mnie dostatecznie wyjaśnione. Wiadomo, pod koniec książki wyłażą po kolei skrywane tajemnice i kłamstwa, jednak ja się gubię w tym kto był czyim ojcem, bratem, wujkiem
i kochankiem. Zresztą, nawet w prawdziwym życiu kiedy ktoś opowiada mi o swojej siostrze stryjecznej mam wrażenie, że mówi po chińsku - mimo, że za każdym razem tłumaczy mi te konotacje.

Trafiła się też i sztampa - policjanci wyśmiewają wspólnie ekscentryczny wóz zaparkowany przed komendą, po czym po dwóch stronach okazuje się, że jest on przeznaczony
dla Meyera. No kierwa nie wpadłabym na to szczególnie, że jako jedyny w towarzystwie był bez fury i miał ją pożyczyć.

Dodatkowo nie mam pojęcia, na jakiej postawie Meyer tworzy takie zajebiste profile.

Ciągle czytam, że nie wie, nie ma danych, za mało danych, za mało czasu i w noc przed złożeniem profilu siedzi i bazgrze go na szybkości na podstawie tego co ma, a później nagle okazuje się, że jest tak pewny swego i jak zwykle był bezbłędny.
Dziwne.



Czy polecam?
Chyba tak, całkiem to lekko leci. Aż zbyt lekko, bez żalu odłożyłam książkę w połowie
na tydzień i dokończyłam tylko dlatego, że chciałam się wziąć za następną ;)
Myślę, że jak ktoś nie jest wielkim fanem gatunku, bardziej się wczuje w akcję.


CZAS CZYTANIA: 4 popołudnia.
MOJA OCENA: 7,5/ 10.


Dziękuję za uwagę.

niedziela, 12 marca 2017

Sprawa Niny Frank.

Wpadła mi w oko, ponieważ stała na regale wraz z siostrami
("Tylko martwi nie kłamią", "Florystka"). Spora biała wyspa wśród ciemnych, mrocznych okładek kryminałów i thrillerów.
Muszę przyznać, że to też ciekawy zabieg - jakby nie było, przyciąga wzrok, czyli ode mnie plus 5 punktów dla pani Katarzyny.
Wspomnę jeszcze, że Autorka ma bardzo fajne nazwisko. Niczym dziewczyna Bonda ;)
Kojarzy się z akcją, sensacją i rzeszą fanów :)

Najbardziej spodobał mi się tytuł "Tylko martwi nie kłamią", jednak dojrzałam,
że jest to seria - wypadałoby więc zacząć czytać od początku. I tak na próbę Nina powędrowała do koszyka.

TYTUŁ: Sprawa Niny Frank
AUTOR: Katarzyna Bonda
WYDAWNICTWO: MUZA
STRONY: 416
OPRAWA: Miękka ze skrzydełkami
FORMAT: 13 x 20,5 cm
GATUNEK: Kryminał, sensacja (te dane biorę z opisów księgarń)
CENA: 22 zł bez kilku groszy.




Pomijając wrażenie na półce, sama okładka wzbudza we mnie uczucia zupełnie nijakie. Zastanawiałam się, czemu akurat okulary - po lekturze i przerwie na zebranie myśli nadal nie mam pomysłu.

Opis z tyłu również mnie nie ruszył. Nie ma co kryć, wzięłam ją tylko z przyzwoitości,
z jaką traktuję serie.
I ten "Hubert Meyer utalentowany profiler z Katowic."
Przecież to zdanie aż woła o przecinek!




Skrzydełka po rozłożeniu mają takie same plamki jak i na zewnątrz. 
Doprowadza mnie to do szału, wyglądają, jakby ktoś mymlał je tłustymi paluchami.


Druk.

A w porządku. Nie męczy oczu, leci się z tekstem nawet przy zdechłym oświetleniu, 
przy jakim czytam.
Krótkie rozdziały wg mnie są jedną ze składowych niemęczącej formy powieści. 
No i są praktyczne.
Wbrew wrażeniu, jakie można odnieść sugerując się zdjęciem, druk nie przebija na druga stronę kartek. 
Literówek itd. nie wyłapałam, za to znalazłam kilka (chyba 3) sformułowań, 
które mnie zdziwiły, jak na przykład "patrzeć spod oka".
Do tej pory słyszałam tylko o "patrzeniu spod byka"; poirytowało mnie to. 
Zrobiłam małe śledztwo "we internetach" i nadal nie wiem. Patrzenie "spod oka" 
jest wyjaśniane na stronach PWN jako wrogie, "Spod byka" również. Jednak, kiedy wpisałam tego nieszczęsnego byka, jako synonimy pokazało się tylko "patrzenie bykiem" czy "patrzenie wilkiem", a tamto już nie. 
I o co chodzi tu?
Nie będę grzebać do rana, zostaję przy osłuchanym byku.




Zamazałam smaczki, które mogłyby cokolwiek ujawnić; denerwujta się ;)


Treść.

I tutaj najmniej przyjemna część, bo nie będzie takich zachwytów jak ostatnio. Niby dzieje się więcej i nie powiem, żeby było to opisane nudno, ale... no, nie ma tu tego "czegoś"
co nie pozwala Ci nawet pomyśleć o odłożeniu książki. W trakcie czytania wychodziłam 
do łazienki, na papierosa, pojechałam do sklepu.
Oraz cały czas miałam w głowie poprzedni tytuł.

Denerwuje mnie, że Autorka w odniesieniu do pana śledczego używa tylko dwóch synonimów - "Meyer" i "profiler".
To drugie jest w moim przypadku o tyle nieszczęśliwe, że ciągle czytam je jak "prolifer", 
a to kojarzy mi się zdecydowanie w dzisiejszych czasach wkurwiająco!

Akcja jest przeplatana retrospekcjami - wspomnieniami naszej gwiazdy, które powoli pozwalają poskładać nam puzzle do kupy. Lubię ten zabieg. Dodatkowo, na początku rzadko, a w drugiej połowie książki już bardzo często, 
Autorka spaja treść dalekich od siebie wydarzeń, kończąc jeden a zaczynąjąc kolejny rozdział prawie, lub tymi samymi słowami (przykład na powyższym zdjęciu). 
Urzekło mnie to, bardzo wciągające, mistyczne?

Ezoteryka w ogóle zajmuję trochę miejsca w tym świecie. Runy, w które wierzyła Nina. Spotkanie Meyera z wróżbitami. Maksymy, zaczynające każdy rozdział. Maksymy to jest coś, co moim zdaniem robi robotę (nadaje klimat), jednak rzekome mistyczne przeżycie psychologa jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Mam wrażenie, że wątek został niedokończony - albo jestem na niego za głupia.

Mimo tych kilku niedogodności, zapamiętale pochłaniałam kolejne kartki, choć tylko 
przez kilka chwil byłam w akcję naprawdę wciągnięta. Za to otoczenie, ludzi i przedmioty wyobrażałam sobie niemal bez świadomego udziału. Jednak koniec końców, kiedy przy 385 stronie chłopak zaprosił mnie na papierocha cieszyłam się, że za 15 minut skończę.

Kompletną pomyłką są dla mnie dwa ostatnie rozdziały. Po finiszu czułam się zwyczajnie rozczarowana i sfrustrowana. Miałam nadzieję, że coś wyjaśni się w kolejnych tomach, jednak po wyguglowaniu opinii innych czytających przygasła ona znacznie.
Poza tym i tymi kilkoma w trakcie, jakieś szczególne emocje mną nie targały, 
ot - kupić, przeczytać, zapomnieć.

Niemniej sama nie mam ani grama talentu do napisania czegoś choćby podobnego! 
Dlatego doceniam i bardzo się cieszę, że nasze polskie kobitki piszą, wydają i osiągają sukcesy. Nawet, jeżeli mnie samej nie do końca się to podoba.

Ok.
 Swoje rzekłam, zajęło mi to sporo czasu. Nanosiłam mnóstwo poprawek, przemieszczałam zdania. Tak jak się tę książkę czytało, tak też się ją recenzuje - 
- bez większej weny.
Czuję ulgę, że za kilka zdań będę mogła zacząć drugą część z czystą głową - 
- i to będzie ta właśnie część, na którą czekałam!

Czy polecam? A nie wiem, kuźwa. Za 22 peeleny sami się możecie przekonać. 
No gniot to to nie jest na pewno, zaręczam!

Internetowi uważają kolejne książki za lepsze. Zobaczmy :)



CZAS CZYTANIA: 1 popoludnie.
MOJA OCENA: 8/10. Niestety.


Nara!

niedziela, 26 lutego 2017

Pani idealna.

Nadal jestem wierna swojemu sposobowi kupowania książek - rzut oka na tytuł, jeżeli mnie zaciekawi - rzut oka na opis z tyłu, jeżeli mnie zaciekawi - bierę.

Od jakiegoś czasu widzę trend na promocje książek - łypią do nas spomiędzy ogórków 
w Bezdomce i środków do prania w Kaufie. Jak dotąd z odwiedzanych przeze mnie dyskontów tylko Lidl opiera się tej modzie, do Carrefoura nie chadzam (ale jak kiedyś zabłądziłam, to też dział książkowy i obniżone ceny znalazłam).
Tak więc zawsze z ochotą towarzyszę rodzinie w wypadach "po chleb" i też prawie zawsze coś dla siebie upoluję. Nie inaczej było z "Idealną".

Przyciągnął mnie sam tytuł, wydał mi się intrygujący. Zatrzymała na dłuższą chwilę mroczna okładka, opis zawiera kilka zdań, a i tak coś zaskoczyło. I to porządnie, 
bo wobec znoszenia ostatnimi czasy książek po dychu, 25 złotych to całkiem przyzwoity jak na powieść wydatek.


TYTUŁ: Idealna
AUTOR: Magda Stachula
WYDAWNICTWO: Znak
STRONY: 336
OPRAWA: Miękka
FORMAT: 14,4 x 20,5 cm.
GATUNEK: Thriller psychologiczny.






Podczas wczorajszej wizyty w Auchan widziałam ją za 32 złote. Jestem zwycięzcą!

Druk.

W tym przypadku cena idzie w parze z jakością (treści również, ale o tym później). 
Nie wychwyciłam ani jednej literówki, znaki przestankowe logicznie umiejscowione.
Opowieść tworzą wypowiedzi kilku stron - bywa tam malutko dialogów, 
jednak nie jest to ani trochę męczące - tekst ma idealną jak dla mnie wielkość, 
sam włazi do oczu.



Treść.

Zacznijmy od tego, że dopiero, kiedy robiłam zdjęcie do bloga, zauważyłam polecenie fanom "Dziewczyny z pociągu". Nie czytałam jeszcze, choć mam. Nie chce mi się wyciągać z dna zapakowanej na kolejny wyjazd do pracy torby.
W każdym razie, jeżeli "Dziewczyna z pociągu" jest podobnie dobra, to jestem podwójnym zwycięzcą.

Wracając do rzeczy: Podoba mi się, że wreszcie wchodzimy w jakiś inny etap relacji bohaterów, tzn. już zawarte małżeństwo. Dopiero czytając uświadomiłam sobie, że rzygać mi się powoli zachciewa tak maglowanymi przez twórców schematami o poznaniu 
i rodzącym się uczuciu między dwojgiem osób.
Para głównych bohaterów, Adam i Anita, denerwuje mnie przez pół książki. Jako czytelnik mamy wgląd w myśli i podejście każdego z nich i naprawdę frustrująca jest niemożność zmiany toku treści i konieczność oczekiwania, aż sami dojdą, co robią źle. No właśnie - czytając czułam się, jakbym podglądała czyjeś życie. Udzielał mi się nerwowy nastrój ich małżeństwa, kilka razy w tak zwanym międzyczasie podeszłam do swojego chłopaka okazać mu kapkę czułości. Nie wiem, na zaś? Żeby nas też taki pat nie spotkał? 
Chłop oczywiście nie docenił ;)

Kiedy w połowie książki zaproszono mnie do gry w Monopoly poczułam się, 
jakby chcieli zrobić mi na złość. No luudzie, tutaj takie emocje się dzieją, a Wy mi trujecie przyziemnymi pierdołami???
Ale koniec końców poszłam, stwierdziłam, że chyba za mocno się wczułam
i przerwa mi się przyda.

Co tu dużo gadać, to jest po prostu ZAJEBISTE. Przemyślane i dopracowane, bohaterowie tak wykreowani, że znam mnóstwo takich typów osób w realnym życiu, nieidealizowani. Opisy bez rozwlekania, interesujące i plastyczne. Akcja tak płynąca, że mimo, że pół książki było głównie o Adamie i Anicie, rzeczywiście nie mogłam się oderwać. 
Po połowie tempo i zdarzenia tylko przyspieszają...
Po grze oczywiście wróciłam czytać dalej. Zeżarłam tę pozycję w jeden wieczór!
Na końcu, kiedy już mamy chwilę na oddech, jedno zdanie sprawiło, 
że przebiegł mi po plecach dreszcz.
Mam wrażenie, że książka ma świetną bazę do kontynuacji; byłabym potrójnym zwycięzcą, gdyby Autorka zdecydowała się na to.

Po lekturze pozwoliłam sobie przespać się z oceną i na drugi dzień jest podobna: 
po trzykroć polecam! Ale znów - jak dla mnie na wieczory z herbatą, a nie do autobusu.


CZAS CZYTANIA: 1 popołudnie.
MOJA OCENA: 9,5/ 10. Zostawiam sobie margines ruchu na wypadek, gdyby coś wciągnęło mnie jeszcze bardziej.


Do zoba!


środa, 18 stycznia 2017

Depilator za 4 dychy.

ZŁOTYCH, nie euro ;)

No więc podczas jednego z wielu wojaży Biedronkowych wpadł mi w ręce taki właśnie wynalazek.
Depilator z golarką za jedyne 4 dyszki. Firmy... nie interesuj się, bo kociej mordy dostaniesz ;)

A tak poważnie to szukałam go w internetach, jakąś tam wpisywałam i nawet znalazłam, ale jako, że testy robiłam z pół roku temu, a zdjęcia - pompką do roweru,
 teraz już tego nie odcyfruję.

Opakowanie nieduże, zgrabne i powabne. Takie typowe, bym powiedział.
Chłopowa maszynka do golenia była w podobnym. Podoba mi się matowy kartonik,
to jakiś mój fetysz. Kształt samego artefaktu równie kuszący zresztą; ładnego kształtu
i z ornamentem, zaprawdę kobiecy.





W środku skromna instrukcja i skromne wyposażenie:




Depilator, nakładka do bikini, jak sądzę (ała....!) oraz nakładka z golarką, szczoteczka
do czyszczenia i ładowarka.
Zasada działania taka sama jak w produktach Brauna - trzymamy urządzenie pod kątem 90 stopni do skóry, jedziemy pod włos. Nie ma żadnych obrazowych porównań do piasku, ziemi, robaczków.


Ustrojstwo dzięki obłościom naprawdę wygodnie leży w dłoni; zresztą plastik,
z którego jest wykonane również ma fajną, matową fakturę.




Na liście obecności podpisuje się diodka, standardowo migająca podczas ładowania 
na zielono, pulsacyjnie, stale po naładowaniu i czerwono na rozładowaniu.
Plus bonus! 
Depilator działa również będąc podpiętym do sieci!

Niestety, ani SmartLighta ani żadnego innego Lighta tutaj nie uświadczymy
Dziwne uczucie, naście lat depilowałam skórę w białym świetle tego małego (chyba) LEDzika, który wydobywał z cienia najbardziej pajęcze włoski, a tu nagle jestem zdana 
na swój wyjątkowo zwodniczy wzrok.
Trzeba by się było trochę podhodować co by być w stanie kontrolować cokolwiek...

... i cokolwiek wyrwać. Nie wiem, kto to projektował, ale nie wiem również, jak wyobrażał sobie proces wyrywania włosków przez pęsety, których linia jest 
znacząco niżej od obudowy.




Może dłuższe włosie by się załapało, ale takie - w moim przypadku - standardowe
do depilacji, czyli długości 2 - 3 mm szybciej byłoby rwać pęsetą.


Poza tym urządzonko wykonane i spasowane jest zadziwiająco starannie,
nie mam mu nic do zarzucenia.
Dziwi mnie tylko kąt wdziewania ładowarki, może projektant do kwiateczka na obudowie chciał dorzucić osią dupkę do kompletu?
Albo raczej szerszenią ;)



Podsumowując:

Równie dobrze mogłabym te pieniądze spalić nad podgrzewaczem, jednak myślę,
że wyszedłby z tego o wiele krótszy i, być może, mniej ciekawy post ;)

Niby nie zawsze droższy i firmowy znaczy lepszy, nie mam nic do testowania chińskich podróbek (bo poza testami jestem gadżeciarz i jeśli mnie stać, to wolę mieć na elektronice i dodatkach znane logo), ale z tym ciulstwem nie próbujcie.

NAPRAWDĘ ni ma synsu.


Pozdróweczka!