niedziela, 30 grudnia 2018

Tytuł, który nie mówi nic - "Pięć dni w październiku".

To książka z serii moich najdawniej kupionych książek, tak że nie mam zielonego pojęcia jakim sposobem mogła się u mnie znaleźć.

W każdym razie do czasu przeczytania opisu z tyłu tytuł wespół z okładką kojarzył mi się dość sentymentalnie i romantycznie, a tu niespodzianka!
Znowu kryminał :D




TYTUŁ: Pięć dni w październiku,
AUTOR: Jordi Sierra i Fabra,
WYDAWNICTWO: Albatros,
STRONY: 336,
OPRAWA: Miękka ze skrzydełkami,
FORMAT: 14 x 20,5cm,
GATUNEK: Powieść historyczna, kryminalna,
CENA: 9,99 zł.

Od razu mogę rzec, że to była dobrze wydana dyszka :)

Opis zachęcił mnie czymś dla mnie ciekawym - umiejscowieniem akcji we wczesnych latach powojennych. Ta tematyka ciągle mnie interesuje i chętnie zanurzam się w tamtych trudnych realiach.




Druk.

Nie ma o czym gadać - beżowy papier, druk rozwlekły - przywykłam.
Aczkolwiek odwiedziła mnie koleżanka i kiedy kartkowała biblioteczkę nazwała ten papier "tym fajnym, naturalniejszym". Może powinnam rozważyć ten punkt widzenia? ;)
Literki słabo nasycone ale wykonanie bez zarzutu.
Żadnego babola nie wychwyciłam.



Język.

Przypominam, że teleportujemy się do 1948 - uważam, że to widać. Język bez udziwnień
i wymysłów, prosty, ładny. Jednak ludzie na kartach powieści używają go w sposób, który zdradza ich miejsce w społeczeństwie: inaczej opowiada służąca, inaczej wypowiada się bogacz. Wraz z opisem zachowania tworzy to spójną całość. Poza tym ludzie w tamtym świecie są wg mojej opinii uprzejmi.
"Dobry dyplomata powie ci słowo "spierdalaj" w taki sposób, że będziesz się cieszył nadchodzącą podróżą" - tak to mniej więcej tam wygląda ;)


Bohaterowie.

Na wejściu polubiłam każdego. Przypominają mi prawdziwych ludzi, jakkolwiek pokracznie to nie brzmi ;)
Mascarell: Z tej książki wyłania się jako człowiek spokojny, zrównoważony i rozsądny.
Z przenikliwym umysłem, dosyć małomówny. Jednak mamy wgląd również w jego wnętrze
i uważam, że ze swoją błyskotliwością i uczuciami nie wygląda na 65 lat - w jakim to wieku go spotykamy.

Patro: Wygląda mi na nie dość że ładną, to jeszcze czułą i oddaną kobietę. Wydaje mi się, że mimo, iż jest jej w treści więcej, to Saez jest tu główniejszą postacią. W każdym razie niewiele się o niej dowiedziałam oprócz paru migawek z przeszłości i paru słów
o obecnym, mało ambitnym zajęciu.
Pod koniec zaczęła mnie już irytować; taka stereotypowa baba z robieniem cyrków
i strzelaniem focha w obliczu zdarzeń, które przerastają jej możliwości pojęcia. Znielubiłam w końcu.

Saez: Powieść w oryginale jest po hiszpańsku, ja miałam styczność z włoskim i właśnie
"z włoska" czytałam sobie nazwy ulic czy imię w/w pana, więc nie będę ryzykować pisowni z pamięci ;)
Poza tym to nazwisko było szeroko znane oraz jest to kompatybilne z "Mascarellem".
Co tu dużo gadać, kawał skurwysyna. Oprócz tego, że chory pojeb to jeszcze chorobliwie chciwy i bezwzględny pojeb. Taki Scrooge albo Mc Kwacz zepsuty wojną. Czai się gdzieś
w tle, ale wrażenie, jakie wywiera na bohaterach udziela się też i czytelnikowi. Niczym Hannibal Lecter z "Milczenia owiec".


Treść.

Mimo, że książka jest trzecim tomem serii nie odczułam tego. Nie czułam się ani zagubiona w treści ani pozostawiona z zakończeniem na wieki wieków - uważam, że Autor bardzo zgrabnie zostawił miejsce na dalsze losy i bardzo ładnie nawiązywał do części poprzednich. Domyślam się, że seria może się rozgrywać chronologicznie.
Nasz detektyw nie kojarzył mi się z nikim (a przecież Hodges z "Pana Mercedesa" też był leciwy, Włoch Bordelli z "Mordercy, którego nie było" - takoż). Szacuneczek. Podoba mi się opanowanie i konsekwencja, z jaką prowadzi śledztwo. Bordelli wobec niego dosyć niewydarzony jest ;)
Opisy bardzo plastyczne. Podoba mi się w sumie, że Autor nie skupia się na pierdołach - taksówka to taksówka, a nie "Volkswagen garbus z zardzewiałymi przednimi nadkolami
i opadającą smętnie jednym rogiem tablicą rejestracyjną". Ok, nie mam nic przeciwko takim opisom ale czytam na tyle dużo, że nie potrzebuję tego żeby wyobrazić sobie autko z '48. Tak że dla mnie to miła odmiana; mieści się więcej sensownej treści.
Nie dziwię się, że pan Jordi jest słynnym pisarzem - ta powieść naprawdę mi się podobała
i mimo, że nie myślałam o niej poza czytaniem, zawsze chętnie do niej zasiadałam.
Ze względu na dość zajęte dni czytałam to przez 3 późne popołudnia z 2-popołudniową przerwą i nie miałam problemu wrócić do akcji. To musi być jedna z wielu oznak talentu Autora :)

Jak już przeczytam jakieś 60 pozostałych książek w kolejce to dokupię resztę serii, wg mnie jest tego warta.

CZAS CZYTANIA: 7,5 godziny.
MOJA OCENA: 7,6/ 10.

niedziela, 16 grudnia 2018

"Ali Deals" - Ali Cię odzieje.

W czasie mojego szału na zakupy z Chin przyszło mi do głowy również zamówienie czegoś na rzyć.
A tak se, zobaczyć, ile to warte :)
Teraz już przed złożeniem zamówienia przeglądam dziesiątki aukcji - zauważyłam, że ludzie oceniają produkty na 5 gwiazdek tylko za to, że przyszły i za to, jak wyglądają - co w przypadku ubrań jest dla mnie absolutnie niewystarczające.
Przeglądam więc składy materiałów - o ile są podane - i przebieram jak w ulęgałkach.

Oto efekty.


1. Spodnie aspirujące do wyjściowych.

Miałam i mam kilka par obcisłych spodni; nie są szczególnie wygodne (kocham dres!), ale wyglądają bardzo elegancko. Postanowiłam więc stestować "chinese quality" - nie mogłam zdecydować się na rozmiar, więc wzięłam ten sam, ale z dwóch różnych aukcji. To tutaj... to porażka okrutna. Te spodnie wyglądają tak źle, że aż wstyd mi to publikować! Ale rzetelność blogownicza nie pozwala się wycofać ;)


ROZMIAR: M.
CENA: 8,77 €. Całkiem sporo kurła!


2. Kolejne spodnie, tym razem wyjściowe.

Ten zakup przywrócił mi wiarę w moje humanoidalne kształty. Spodnie są naprawdę super!
A na zdjęciu w aukcji wyglądały średniawo, bo to była fotka produktu - nie produktu na modelce z fotoszopa.


ROZMIAR: M.
CENA: 6,48 €.


3. Piżamka na piżama party, bo w chałupie się marnuje.

To jest właśnie coś, czego szukałam długo i namiętnie, co by znaleźć jakiś skład a i nie płacić dużo bo za dużo to se mogę kupić w Holandii. Piżama jest dość cienka, wygląda na letnią, ale jednak wystarczająco ciepła. W domu myślałam, że opis był oszukany i jednak kupiłam plastikowe gunwo z poliestru, ale jak tylko wyszłam na taras zrobić to zdjęcie to przewiało mnie na wskroś. Znaczy oddycha.
Życie również potwierdza tę moją obserwację - śpi się w tym komplecie bardzo komfortowo i wstaje niespoconym i nieśmierdzącym. Super!
A te krótkie portki i rękawki tylko bardziej mnie rozczulają xD mam ją już jakiś czas i za każdym razem się uśmiecham, kiedy się widzę w tym w lustrze ;)



ROZMIAR: L.
CENA: 6,41 €.


4. Płaszczyk niby-zimowy.



Kurtki na zimę w sumie nie miałam (i nie mam nadal, ale o tym dalej), postanowiłam więc spróbować. Towar przyszedł bardzo szybko i w ładnej torebce strunowej, nieśmierdzący tym typowym, chińskim plastikiem. Kiedy odebrałam było jeszcze ciepło, więc miałam wrażenie oddawania temperatury bardzo zacnie. Więc jako rozsądna, dorosła kobieta - wzięłam to na urlop. Do Polski. W grudniu.
Myślałam, że zamarznę, kurwa mać!!!
I to chodząc pieszo, jedynie w -4 stopniach. Dobrze, że w domu rodzinnym miałam jeszcze jakąś starą kurtkę z prawdziwego zdarzenia.
To się nadaje na 5 stopni, nie mniej!
Ale przynajmniej jest ładne... Futro jest fantastyczne, choć krzywo uszyte (jego pełność maskuje defekt) i gubi włosy wszędzie niczym z krwi i kości żywy kot.
Tak więc "prawdziwnej" kurtki nie mam nadal, ale jako że mieszkam w Holandii - pal sześć, dam radę z tym co mam (z dziesięcioma kurtkami na jesień, lol).


ROZMIAR: M.
CENA: 21,76 €.



Przed urlopem wpadłam w szał zamówień kocich zabawek. Ta seria w najbliższym czasie nie zginie ;)



niedziela, 9 grudnia 2018

Powieść na wiosnę. "Hiszpański kot".

Urlopowałam niespodziewanie i, jak to na urlopie - nie miałam za bardzo czasu na chwilę usiąść ;)
Niemniej trafił mi się jeden dzień prawie wolny, który mogłam przeznaczyć na lekturę.


TYTUŁ: Hiszpański kot,
AUTOR: Iwona i Piotr Chodorek, Anula Trojanowska,
WYDAWNICTWO: Szara godzina,
STRONY: 304,
OPRAWA: Miękka,
FORMAT: 14,5 x 20,5 cm,
GATUNEK: Powieść przygodowa,
CENA: 9,99 zł.

Oczywiście wzięłam ze względu na kota ;)
Byłam ciekawa, dlaczego hiszpański. Nie przeszkadzało mi, że nie czytałam pierwszej części (nie wiedziałam o jej istnieniu nawet).


Opis z tyłu zwyczajny, ani mnie grzał ani ziębił.
Ale znów uznałam popierdółkę jakąś za miłą i potrzebną odmianę.


Druk.

Mam wrażenie, że typowy dla takich tanich książek :p
Trochę beżowy, chropowaty papier, dosyć rozwlekłe litery i akapity,
dosyć mało nasycone barwnikiem.
Ale przeczytałam bez irytowania się.

W tekście niestety sporo niedoróbek typu kobita mówi "wziąłem",
gdzieś literka ostatnia zgubiona...
Było tego jak na moje oko 5 - 10. Raz już sapnęłam z irytacji bo tekst był złożony tak,
że naprawdę nie rozszyfrowałam czy to gadał on czy ona czy kto w końcu.



Do zrobienia zdjęcia poglądowego akurat otworzyły mi się strony
z sympatyczniejszą częścią książki.


Język.

Nie ma o czym mówić. Trochę weterynaryjnego słownictwa, jednak zrozumiałego
dla laika za jakiego się uważam, poza tym prosta treść.


Bohaterowie.

Głównymi bohaterami są bracia, Wojtek i Mikołaj,
reszta jak dla mnie gra role drugorzędne.
Skrobnę tu jeszcze o Agacie - dziewczynie Wojtka, bo spędza z nią pół powieści ostatecznie ;)

Wojtek: Młody weterynarz w odziedziczonej po rodzicach klinice. Stara się być odpowiedzialnym starszym bratem, jednak nie ma zbytnio posłuchu u młodego.
Nie powiem, że nie wzbudził we mnie sympatii, ale też nie urzekł mnie jakoś szczególnie. Wygląda mi trochę na introwertyka, a mnie jest czasem trudno utożsamić się z takimi osobami ;)

Mikołaj: Dosyć różny od brata. Towarzyski lekkoduch z typowym dla jego wieku poczuciem humoru (nauczyć obcokrajowca "masz grubą dupę" i wyjaśnić, że oznacza
to "jesteś bardzo ładna"...). Ta postać jest przynajmniej... jakaś. I dlatego bardziej przypadła mi do gustu.

Agata: Podglądamy jej urlop z Wojtkiem przez spory kawał tekstu, a ja naprawdę nie mam pomysłu, co mogę o niej powiedzieć. Jak dla mnie jest dosyć nijaka. Pasuje do Wojtka :D
Na podstawie tej części naprawdę nie wiem, co mogła widzieć ona w nim i on w niej - poza urodą, o której Autorzy trochę wzmiankują.


Treść.

Czyta się płynnie, ale jak dla mnie jest to książka o niczym. Podglądamy pracę w lecznicy, zmagania młodego ze szkołą, potem urlop weterynarza i... i w sumie nic z tego nie wynika.
Już nie wspomnę, że jakieś emocje znalazłam dopiero przy końcu powieści a dodatkowo bardzo mało związanych z nimi faktów zostało wyjaśnionych!
Rozczarowujące.
Ale nie aż tak, żeby o tym nie zapomnieć po półgodzinie.
Dlatego nazywam tę pozycję wiosenną - lekka bzdurka byle poczytać, kiedy już za ciepło na mroczne czy ważne historie ale jeszcze na tyle chłodno, że chce się czytać.


CZAS CZYTANIA: A z 7 godzin.
MOJA OCENA: 6/ 10.

niedziela, 4 listopada 2018

"Ali Deals" - zamówieniowe niedobitki :)

Czyli to, co przyszło za późno, żeby załapało się na post z kolegami, to, co zamawiałam tylko jedno i/ lub to, co już miałam ale obiecałam przetestować.

Zejdźmy trochę do codziennego życia z tych otchłani fikcji, cierpienia, zwłok
i przygnębienia!


1. Nerka rowerowo - piesza.


Zawsze chciałam coś takiego mieć ;)
Pamiętam, że poszukiwania zajęły mi dużo czasu bo zależało mi, żeby było to w miarę zgrabne ale i żeby mieściło pół litra picia oraz żeby było zielone
(mój nowy ulubiony kolor 😉).
A! I wodoodporne.

To co przyszło spełnia wszystkie te założenia, ma tylko jeden mankament - pasek, oprócz tego że jest... no... nieatrakcyjny kolorystycznie 😛 - sam radośnie się 
rozszerza w przypadku gwałtownych ruchów.


Na rowerze mam sakwy a na rzadkie piesze wędrówki się z nią przepraszam i jakoś tuptamy, niemniej ewentualność powiększenia przy rozpinaniu czy przesuwaniu na biodrach z lekka mnie stresuje. Można było trafić lepiej.

CENA: ok. 2,5 € (nie mam tego w transakcjach i piszę z pamięci, widocznie zamawiałam 
z konta chłopaka).


2. Rękawiczki antywietrzne.

Kupione z myślą o pracy (lodówka), oczywiście okazały się failem - mam dłonie mniejsze nawet niż chiński rozmiar S xD

Żal mi dupę ścisnął i ostatecznie zakładam je na swoje dotychczasowe robocze, jest git.

Produkt jak najbardziej zgodny z opisem - niby grube nie są i jakoś szczególnie ocieplone, ale wiatru nie przepuszczają rzeczywiście i marznięcie dłoni zaczynam odczuwać jakoś 
po 1,5 godziny jeżdżenia niemalże w bezruchu.
To jest FANTASTYCZNY wynik!


CENA: 3,17 €. Kurła, byłam pewna, że z 6!


3. Laserek dla kotka.

Tak, na tym też postanowiłam przycebulić.
I spotkała mnie za to kara - coś posrany ten promień światła. Już nie wspomnę, że na aukcji była opcja wyboru koloru światełka i chciałam zielone a przyszło co przyszło.

Sam laserek jest bardzo ładny, wielkości długopisu firmowego jakiegoś (zazwyczaj 
są grubsze ;)) ale cóż z tego jak jest nie do użytku - muszę bardzo uważać, gdzie znajduje się to "nadświecenie", żeby nie walić kotu po oczach!

Misia biega za tym jak szalona, ale obiektywnie patrząc nie jest to dobra zabawka dla kota - bieganie za czymś, czego nie można powąchać, złapać i ugryźć jest frustrujące.
Mam parę pomysłów jak to spróbować urządzić tak, żeby każdy był zadowolony, 
może popełnię o tym notkę.


CENA: 1,37 €.

Uważam, że to wcale niemało i cóż, dam Sprzedającemu znać że coś nie pykło.


4. Krajalnica truskawkowa, w której widziałam pieczarki.

No więc wreszcie je tam wsadziłam.
  • W zdecydowanej większości trzeba je było kroić na pół,
  • nożyki nie dochodziły do końca pieczary,
  • pieczary potem wcale nie chciały opuszczać krajalnicy.


Lipa. Nożem szybciej.

Oczywiście jeszcze nie używałam tego zgodnie z przeznaczeniem, tj. do truskawek ;)


Miłej niedzielki!



niedziela, 28 października 2018

Czekaj... CO?! ... "Mama kazała mi chorować".

Ten tytuł przewinął mi się gdzieś w internetach jako "szokujący" czy tam "ciężka lektura".
Takie opinie tylko mnie zachęcają; wydaje mi się, że nie jestem przesadnie wrażliwa
czy łatwo obrzydzająca się.
Toteż zastanawiałam się, czy zaufać internautom - ale "los" wybrał za mnie i wpadła
mi w ręce gdzieś na wyprzedaży.

TYTUŁ: Mama kazała mi chorować,
AUTOR: Julie Gregory,
WYDAWNICTWO: Amber,
STRONY: 296,
OPRAWA: Miękka,
FORMAT: 13 x 20,5 cm,
GATUNEK: Literatura faktu,
CENA: 19,99 zł.


Okładka okrutna. W sensie, że niepokojąca - niewyraźne zdjęcie niemrawego dziecka
już kojarzy się z czymś... nieprzyjaznym.

Opis z tyłu nie zrobił na mnie wrażenia; jakoś to do mnie nie docierało.
Tak samo jak i te wstawki o bestsellerze, co do których moje zdanie jest
póki co takie samo.


W ogóle do tematu opisu jeszcze wrócę, ale później.


Druk.

Czytało się fajnie, choć jak dla mnie mógłby być ściślejszy. I blady jakiś taki... Jak to biedne dziecko na okładce :x
Za to bezbłędny.
Papier dosyć matowy - choć dobry do czytania, to te białe i lśniące robią na mnie wrażenie surowca, na który nie pożałowano środków.


Język.

No, ciekawy.
Ta książka jest autobiografią, więc nie ma tu miejsca na zabiegi upiększające. Są bluzgi
i wyzwiska oraz normalne, codzienne słownictwo i konstrukcja zdań. Proste, ale nie prostackie.


Bohaterowie.

Pula jest dosyć ograniczona ;)
Ostatecznie chodzi tu głównie o naszą Autorkę.

Autorka: poznajemy ją jako kilkuletnie dziecko, razem z nią dorastamy. Zagubiona, wymęczona, przez długi czas nieświadoma horroru, jaki ją otacza i przenika. Jak to dzieciak, potrzebuje miłości i akceptacji i bardzo stara się na to... zasłużyć.

Matka: Kobieta absolutnie popierdolona, która niszczy życie ludzi wokół. Konfabulantka
i aktorka za trzy grosze - robienie scen i popisówek akurat znam z autopsji nawet
i niezmiennie napełniają mnie obrzydzeniem. Obiektywnie patrząc też jest ofiarą - niestety zbyt głupią, by to zrozumieć.

Ojciec: Fagas bez jaj, który dał się wciągnąć w całą tę karuzelę. Nie wierzę, że można tak żyć (wegetować)! Bo to, że istnieją charaktery wybitnie łatwo i niezauważalnie podporządkowujące sobie innych (matka) nie jest dla mnie tajemnicą. Postać bierna
i odpychająca jak i cała reszta otaczających Julie osób.

Bohaterowie dalszoplanowi: Grupa ludzi, którym wydaje się, że wszystkie rozumy zjedli,
w rzeczywistości głupi, ślepi i głusi. Z jednym wyjątkiem. Wypisz, wymaluj obraz społeczeństwa. Nie tylko amerykańskiego.


Treść.

No kurwa szokłę.
Czytając, naprawdę często odwracałam wzrok z obrzydzenia lub żeby przełknąć wzbierającą gorycz i uspokoić napierającą agresję.
Nie lubię dzieci, ale zdaję sobie sprawę że wymagają naszej opieki i szacunku, że są istotami, które się na ten świat nie prosiły! Nie mogę pojąć, jak można tak krzywdzić bezbronnego człowieczka, co się kurwa przepala we łbie, że się daje dzieciakowi łebki zapałek do ssania jako łakocie!
Niby jestem odporna, ale naprawdę poruszyła mnie ta książka.

Trochę się podśmiechuję, że Autorka po tych przeżyciach OCZYWIŚCIE została specjalistką w sprawie choroby, która na niej się odbiła ale fakt faktem uważam, że w przypadku przemocy czy zaburzeń psychicznych tylko osoba, która doświadczyła tego bezpośrednio (w najbliższej rodzinie to też dla mnie "bezpośrednio") może w pełni zrozumieć istotę rzeczy.

„Ta książka jest z jednej strony pełna bólu, z drugiej zaś nadziei i radości życia poprzez ukazanie możliwości wyrwania się z kręgu przemocy i powrotu do zdrowia”.
dr n. med. Joanna Cielecka-Kuszyk, prezes Fundacji Mederi – Pomóżmy Dzieciom


Darujcie, ale nie widzę tu radości ani tym bardziej nadziei. Moim zdaniem Autorka
się wygrzebała, bo co innego miała zrobić? Jak dla mnie walka o siebie była jedynym wyjściem.
Już nie wspomnę o ponurym zakończeniu...


W treści znajdują się też przykładowe karty pacjenta Autorki oraz zdjęcia - tak co by sobie czytelnik mógł sam porównać treść z obrazem.


Czy polecam?

Jeśli lubicie emocjonujące treści - jak najbardziej. Teraz jest dobry czas na trudne lektury, lepiej się wczuwa w historie pod kocem i z kotem na kolanach niż na plaży albo jak mózg się roztapia i poza plażą.
Zresztą! Nawet zwyczajnie ciepłą wiosną - nie widzę czytania o cudzych cierpieniach,
kiedy wokół wszystko właśnie radośnie się rozwija i nastraja optymistycznie.
Mnie tam otoczenie rusza, ot co.


CZAS CZYTANIA: 7 godzin,
MOJA OCENA: 7,2/ 10.

Poruszenie tabu to najmocniejsza strona tej książki - i oczywiście najważniejsza.
Niestety, mimo roli jaką pełni, nie mogę jej oceniać tak jak wielowątkowych, fikcyjnych, wciągających powieści.

niedziela, 21 października 2018

Równia pochyła... "Koniec warty".

Pewnie nie zdążę na 17, ale próbuję.

Coś słabo mi ostatnio idzie pisanie; nie mam nic przygotowanego na zapas, nie chce mi się w ogóle siadać przed kompem.
No, w każdym razie od czasu Kinga przeczytałam już kolejną książkę, tak że trzeba się spiąć.



TYTUŁ: Koniec warty,
AUTOR: Stephen King,
WYDAWNICTWO: Albatros,
STRONY: 480,
OPRAWA: Miękka ze skrzydełkami,
FORMAT: 14 x 20,5 cm,
GATUNEK: Powieść detektywistyczna,
CENA: 28,88 zł.


Znowu nie ciągnęło mnie do niej szczególnie - nie lubię fantastyki, to dla mnie takie pierdolety...
No i tytuł sugeruje, że Hodges (Det. Em.) wypisze się z tego świata.


Druk.

Nie ma o czym gadać - jest ok. Za to jest o czym gadać w kwestii błędów Autora. Czytałam ten fragment z 5 razy, ale niestety - jedna z bohaterek najpierw trzyma się za postrzeloną lewą pierś, a 28 akapitów dalej boli ją prawa (bądź odwrotnie ;)). Nie znalazłam na tego byka żadnego wytłumaczenia.
Poza tym wracamy tu znów do korespondencji i tym podobnych różnych sposobów edycji tekstu. Git.



Język.

Nie mam nic nowego do dodania - cykl się zamyka, wracamy do znanych bohaterów a więc i do stylów z pierwszej części.
Szacuneczek za - w mojej ocenie - utrzymanie spójności charakterów bohaterów.


Treść.

Po raz kolejny mimo sceptycznego podejścia powieść wciągnęła mnie od pierwszego zdania.
Bohaterowie są już naznaczeni upływającym czasem (fizycznie i psychicznie); bardzo podoba mi się ten kunszt pisarski.
Fajnie mi się czytało te sklejające się z sobą elementy układanki - niektóre niekoniecznie z tej części!
Tym niemniej trochę już jestem zmęczona cyklem. Nie wiem, czy się przez to doszukuję obniżenia poziomu, czy gdyby to była pojedyncza książka też dostrzegłabym tam kilka sztampowych elementów.
W każdym razie akcja się toczy, nudy nie ma a i elementy paranormalne, których się obawiałam są dla mnie znośne, wplecione bardzo subtelnie i poukrywane w zakamarkach ludzkiego umysłu.
Naprawdę fascynujący pomysł.


Podsumowując, całą trylogię oceniam jako bardzo fajną, ale Mercedesa za przezajebistego.
Nadal podtrzymuję, że do niego wrócę, czy do reszty - buk raczy wiedzieć.
Dwa ostatnie tytuły uważam za bardzo podobne poziomem.


CZAS CZYTANIA: 7 godzin (godziny chyba bardziej miarodajne),
MOJA OCENA: 8,60/ 10. Błąd u Kinga? A fe. Nie przejdzie bez echa.

PS: Nie myliłam się, Detektyw się wymiksowuje z imprezy na tym świecie.

niedziela, 7 października 2018

Te podłe, wredne pchlarze.

Chciałam kontynuować blog jak zwykle, ale pewne zdarzenie podsunęło mi pomysł
na trochę inną notkę.

Nie każdy Czytelnik ma mojego fejsa to i nie każdy wie -  w sobotę 29 września 2018 roku zaginęła Robinsona - tak, TA Robinsona, od której się nazwałam i która była moją ulubienicą. We wtorek, 2 października 2018, dowiedzieliśmy się, że nie żyje.
Zginęła uderzona przez samochód niedługo po tym, jak wypuściłam ją w tamtą sobotę.

Zostaliśmy ze Srajtusiem i Misią.

Srajtuś jak to Srajtuś, zdystansowany do całego świata, nie wiem nawet czy zauważył jej brak.

Misia również zachowywała się jak zwykle co mnie dziwiło - kiedy w Polsce Robinsony
za długo nie było w domu, była niespokojna i jej nawoływała.
To bardzo prokoci kot (😉), już w ogłoszeniu fundacyjnym stało wyraźnie, że musi iść do domu z innymi futrami bo w domu tymczasowym świetnie się z nimi dogaduje i jest lubiana.

Zgodnie z moim zamysłem dziewczynki trzymały się razem - choć to właśnie ze strony Misi wypływało niepomiernie więcej czułości.
Razem spały,
razem biegały,
Misia robiła Robince pielęgnację,
Robinka nawet czasem ją odwzajemniała (nie była wylewna)!


Kiedy buraska przchodziła do domu, Misia radośnie wybiegała jej na spotkanie gruchając
i rozdając baranki. Zresztą, próbowała tulić się nawet do Srajtusia, na którego chęci zabaw zawsze ze strachem uciekała.

I nie byłoby tego postu gdyby coś się nie wydarzyło.

Oglądałam filmiki z Robinsoną, chciałam zobaczyć co oprócz wspomnień mi po niej pozostało - i zepsułam Misię.
...
Siedziała mi na kolanach, kiedy usłyszała to nagranie:


Wystrzeliła do drzwi tarasowych wyglądać za nią jak zawsze i od tamtej pory...


Tak wyglądają jej noce i poranki.

Nasza teoria jest taka, że widziała śmierć Robinka bądź wyczuła jej zmieniony zgonem zapach więc wiedziała przed nami co się stało. A ja "seansem" namieszałam w jej kocim łebku, który przyjął, że to jednak się nie wydarzyło...
Teraz zastanawiam się czy mam możliwość to naprawić.

I to właśnie chciałam Wam pokazać.
Przykład, jak nieczułe, obojętne i interesowne są koty.

Miłej niedzielki.

niedziela, 30 września 2018

CD trylogii - "Znalezione nie kradzione".

Znajomi byli w Polsce, nie mogłam przepuścić takiej okazji!
Sprzeniewierzam się więc niniejszym mojej metodzie ("czytamy partiami, które kupowaliśmy") i dokańczam serię; przecież jakbym czekała aż skończę wszystko po drodze to bym mogła przypadkiem fabułę "Pana Mercedesa" zapomnieć :p

... a doczytałabym pewnie już na święta (mam jeszcze ze 40 książek w kolejce) :D
Może i by to nie było głupie, mogłabym znowu rzucić się w wir zakupów.


TYTUŁ: Znalezione nie kradzione,
AUTOR: Stephen King,
WYDAWNICTWO: Albatros,
STRONY: 544,
OPRAWA: Miękka ze skrzydełkami,
FORMAT: 14,5 x 21 cm,
GATUNEK: Powieść detektywistyczna,
CENA: 35,62 zł.

Tytuł pasuje mi do Autora - moim pierwszym skojarzeniem było jedno z dziecięcych powiedzonek a skoro pierwsza część zdecydowanie dziecięca nie jest, byłam tym bardziej ciekawa, co znajdę tu.

No i wreszcie mam pełnowymiarową książkę!

Tak sobie myślę, że Mercedes w takim formacie by trochę cienko przy siostrach wyglądał, toć 500 stron to to miało w wydaniu kieszonkowym! Fajnie, więcej akcji :)


Zanim zaczęłam czytać oczywiście przepatrzyłam okładki ze wszech stron - opis z tyłu... jakoś mnie zniechęcił. Tak samo jak fragment na skrzydełku. Nowi bohaterowie? 
Jakoś tak mi szkoda było mimo, że wiem że toć Det. Em. i przyjaciele zostają ci sami
No, a przynajmniej część ekipy. Przeczytałam ten fragmencik i nie miałam pojęcia 
co do czego przykleić, niemiłe uczucie.


... które oczywiście okazało się moją nie pierwszą i zapewne nie ostatnią 
nadinterpretacją w życiu.


Druk.

Nie ma o czym pisać - perfekcyjny. Oczywiście mógłby być ciaśniejszy, ale takich dużych liter szybko uciekają strony ;) Raz myślałam, że wyłapałam literówkę ale dupa, 
to mnie się przywidziało.



Papier bardzo ładny. Gładki, bielutki, dostatecznie i nieprzesadnie gruby.


Język.

W tej części już mamy mniej urozmaiceń typu listy i SMSy, do których można by użyć innej czcionki - co oczywiście nie oznacza, że jest miałko! Nie chcę się powtarzać - zostańmy
po prostu przy "wysokim poziomie".


Treść.

Czyli to, na co czekałam i czego się obawiałam.

Zacznijmy od tego, że nie wiem, jak Autor to robi, ale czytanie tej książki (znowu!) oddziałuje na ośrodek przyjemności w moim mózgu od pierwszego zdania.
Niektórym ten przysłowiowy "banan na twarzy" pojawia się po forsownym treningu,
po przejażdżce jakimś fajnym autem, po zakupach - ja dokładnie tak samo mam
z tą prozą.

Fabuła fantastycznie nawiązuje do poprzedniej części - idą sobie ramię w ramię, przeplatając się ze sobą. Nowi bohaterowie są wykreowani tak, że osobiście od razu
to "kupuję" -  realistycznie i zarazem inaczej od tych, których pamiętam ze stron innych powieści Kinga. "Starzy znajomi" pozostają takimi, jakimi ich polubiliśmy (bądź nie).

Jedyne, co mi trochę burzy ten obraz, to Pete - mam wrażenie, że jego osobowość kapkę mało odstaje od Narratora - podobny osąd zdarzeń, podobne spostrzeżenia.

Przez pierwszych 120 stron mam wrażenie, że mało się dzieje, spokojna taka ta książka. Oczywiście nie nudziło mnie czytanie, ale zdziwić - zdziwiło. Po tym kamieniu milowym wątki zaczynają już tylko przyspieszać - czytałam na dwa razy, ten drugi zaczynałam od 288 strony i chciałam jeszcze gdzieś zrobić postój żeby nie siedzieć długo w noc ale się
nie dało. W każdym rozdziale dzieje się tyle, że NIE MOŻNA tego odłożyć
i beztrosko iść spać!
Łapałam się na tym, że skakałam wzrokiem parę linijek dalej albo wręcz na następną stronę aby tylko zerknąć w poszukiwaniu wskazówki, co się wydarzy ;)

Chociaż nie jest to już to zachłyśnięcie co przy Panu Mercedesie, nadal oceniam ten tytuł bardzo wysoko.

Szczególne miejsce w moim sercu zajmują nawiązania do kolejnej części (za którą się zaraz zabiorę)  - sięgające chyba już połowy obecnej! Uważam to za nietypowy zabieg;
a że teraz na wolnym mam dużo czasu na hurtowe wręcz czytanie, tym bardziej urzekają mnie nietypowości.


CZAS CZYTANIA: 6 godzin.
MOJA OCENA: 9/ 10.

niedziela, 23 września 2018

Ot, zagwozdka. "Dziewczyna z pociągu".

Jak w którymś z poprzednich postów rzuciłam - czekałam na kolej tej książki
i porwałam ją z półki ochoczo.
... A potem równie ochoczo ją odkładałam.



TYTUŁ: Dziewczyna z pociągu,
AUTOR: Paula Hawkins,
WYDAWNICTWO: Świat Książki,
STRONY: 328,
OPRAWA: Miękka,
FORMAT: 13,5 X 21,5 cm,
GATUNEK: Thriller psychologiczny,
CENA: Wygląda na to, że 26,90 zł.

Jako, że zaraz po lekturze wymogłam i seans ekranizacji wydaje mi się, że na okładce widnieje Pani Emily Blunt - odtwórczyni głównej roli.
Niemniej podczas zakupów tej wiedzy nie miałam, co nie przeszkodziło mi zainteresować się jej wyglądem - wydaje mi się, że znakomicie pasuje i do tytułu, i do polecenia przez Pana Kinga.


Z tyłu w 1/3 jaranie się sprzedawalnością... 
Nie wiem, czy to jest jakiś wykładnik - sądząc po sukcesie wszystkich obliczy Greja.

Ale muszę przyznać, że widząc ją na półce w sklepie już wiedziałam, że odbiła się szerokim echem. Pewnie dlatego wydałam na to tyle hajsu ;) Gratki dla Autorki.


Druk.

Ogólnie by mi podpasował, ale do tej treści za ścisły :p
Wolałabym, żeby strony szybciej leciały.
Ładny, bezbłędny.
Szkoda, że nie mogę tego samego powiedzieć o treści, ale o tym zaraz.


Strony grube i mięsiste, kiedy zostało mi do końca z pięć dyszek myślałam, 
że jeszcze dwa razy tyle.



Język.

Czytając, pomyślałam sobie że Autorka ma niesamowitą zdolność do zawierania maksimum treści w minimum znaków. Pierwszy raz się z czymś takim spotykam,
i to jeszcze u baby! ;)

Jako, że bohaterowie nie są żadną elytą elyt a treść muska tematy kontrowersyjne
i zachodzi na śliski grunt, nie znajdziemy tu grafomańskich elaboratów. Treść jest treściwa.
(A masło maślane)
Fajne, dobrze się to czyta.
To jeden z czynników tworzących klimat historii.


Treść.

Przykro mi tylko, że treść jest niedopracowana.
Czytałam debiut za debiutem i nie ma porównania - na niekorzyść obecnej pozycji.
Choć takie głupie wpadki można policzyć na palcach jednej ręki, to jednak czytanie "skończyło padać" a zaraz "wyszła na deszcz" może trochę wkurwić.
Pierwszą wychwyconą tego typu pomyłkę chciałam zaznaczyć zakładką ale mówię okej, zdarza się! W tej książce naprawdę mnóstwo się dzieje, bywa.
Niestety za którymś razem naprawdę się poirytowałam.
Tego typu akcje naliczyłam 3 lub cztery.

Poza tym tak sobie myślę, że nie dziwię się że Pan King polecił - ta książka zdobyła taki rozgłos, że być może nie chciał podcinać skrzydeł debiutantce niczym Mickiewicz Słowackiemu (na pewno o tym przykładzie myślał :D)?
Darujcie, ale patrząc po tym co sam pisze nie wierzę, żeby to go wciągnęło.

I tu dochodzimy do sedna.

Nie mogę powiedzieć, że książka mi się nie podobała, bo fabuła była ciekawa, zgrabna, choć zakręcona (częste przeskoki między bohaterami i czasem akcji,
nie mam głowy do śledzenia historii w ten sposób).
Jednak pozytywne opinie tak mnie skonsternowały, że musiałam sprawdzić, czy może
ja wymagam niemożliwego:


No nie.
Z założenia miało wywoływać dreszcz emocji.
A mam wrażenie, że tu 3/4 akcji kręci się wokół czarnej dziury w pamięci głównej bohaterki.
Ok, wiem, że to ważne, że ta plama jest NAJWAŻNIEJSZA, ale czytając prychałam gniewnie na uczynienie urwanego filmu alkoholiczki jednym z głównych motywów.
A bo to pierwszy raz?
Dobrze, że do tego w drugiej połowie dochodzą inne motywy i koniec końców uważam,
że Pani Paula wybrnęła ;)

I wiecie co, może ja jestem już na wskroś przesiąknięta tymi kryminałami?
Bo czytałam bez większych emocji, choć nieprzerwanie.
Po lekturze jestem zawiedziona.

Muszę dodać, że tutaj forma jest dokładnie taka sama jak w "Służącej"!
Czyli poznajemy przeszłość na przemian z teraźniejszością i stopniowo zbliżamy
się do kulminacji, tj. połączenia dwóch wątków.
Podobało mi się tam, podoba mi się i tu.


Zabierałam się do pisania tego dobrych kilka dni, naprawdę trudno mi było wycisnąć
z siebie te słowa - co pewnie będzie widać. Książka wywołała we mnie tak sprzeczne emocje że to uczucie już chyba nie zniknie.

Za to nie mam tego problemu z oceną filmu - znając treść książki? Szmira.
Uważam, że próby upchania tylu znaczących wydarzeń w tak krótkim czasie spaliły
na panewce i koniec końców mamy tylko echo akcji - prowadzone po łebkach oraz niemrawych, niedokreowanych bohaterów.
Choć chłopaka, który nie czytał, zainteresował.

Specyfika subiektywnych opinii.

CZAS CZYTANIA: 2 popołudnia,
MOJA OCENA: 7,5. Przepraszam, nie podaruję tych nieścisłości.



niedziela, 16 września 2018

"Ali Deals" - akcesoria rowerowe.

Miałam tu wstawić swoje dwie torebki i jakąś inną pierdutkę kiedy nagle okazało się,
że i do roweru parę rzeczy zamówilim ;)

Zacznę od swoich wyborów.


1. Wodoodporna torebuszka rogoramowa:


Na każdej aukcji są wymiary, ale mimo obcowania jakiś czas z liniałami i projektami zawsze jestem zaskoczona, że przychodzi mi wszystko takie malutkie ;)

Tak jak się spodziewałam, sakiewka jest przyczepiana do ramy na trzy rzepy, z czego górne nie są na jej końcach - zapomka o otwieraniu tego jedną ręką. 
Oraz składa się aż z jednej przegródki.
Chociaż fakt faktem, wobec grubości ramy nie ma czym szaleć.

Materiał faktycznie jest wodoodporny.
Wchodzi do niej na luzie telefon 5,2 cala w etui oraz duża paczka fajek i zapalara.

CENA: 2,01 €.


2. Wodoodporna, dwudzielna torebuszka naramowa:


Mam dwie duże, praktyczne sakwy na bagażniku i pomyślałam, że byłabym ładowniejsza 
z czymś podobnym z przodu - oczywiście nie przyłożyłam się do wymiarów :D

Na zdjęciu telefon 4,7 cala, który ledwo, na wcisk, wchodzi w miejsce między torbami przeznaczone na telefon. Widocznie malutcy Chińczycy mają malutkie telefony i tak też projektują osprzęt ;)

Padłam jak to zobaczyłam, w środku kieszenie tworzy zszyta cieniuchna siatka; wygląda 
to żałośnie ale domyślam się, że prędzej puści szew niż to plastikowe włókno. 
OCZYWIŚCIE i tak posadziłam to na ramę (jeszcze na odwrót...) i z tym jeżdżę, wożę tam pomadkę do ust albo serki wiejskie, po jednym z każdej strony - na styk.

Teraz mój pojazd prezentuje się następująco:


PS: Siodełko też kupowałam po taniości, choć w stacjonarnym, tutejszym sklepie. 
Jakiś czas temu dojebałam tylne sakwy mlekiem i żwirkiem dla kota tak, 
że zostało mi w dłoni kiedy uniosłam rower żeby go przestawić ;)
(Chłopak mi naprawił, jeździ dalej.) 

CENA: 2,20 €.

Beznadziejnie wydane pieniądze ale w sumie mnie uśmiechły, więc nie żałuję ;)


3. Naramowy fchujpakowny transporterek na fajury.


A tu już zakup chłopaka. Być może zauważycie na lewym zdjęciu, że już przy odrobinie światła odblask spełnia swoją funkcję.
Wozi tam zapięcie do roweru ALBO papierosy, portfel i telefon. Pasuje tak akurat.

Jakość wykonania o niebo lepsza od tych moich, ale też i on więcej zapłacił.


W przezroczystej, wodoodpornej kieszonce na telefon sprzęt 5,2 cala w etui pasuje idealnie. Niby jest dotykowa ta folia - faktycznie, można coś przez nią poklikać ale nie przylega dokładnie do telefonu albo ja mam jakieś ruskie palce i dlatego uważam 
ją finalnie za niedziałającą.
Ale chłopak nie narzeka.

CENA: 4,60 + 1,55 wysyłka = 6,15 €.


4. Profeszynal i komfortabyl pedały bajsyklowe.

Chłopak rower se kupił fajny. I fabryka podobno tak zadbała o stabilność stopy cyklisty, że aż buty dziurawiło; tzn. 80% szerokości buta, bo dalej pedały nie sięgały ;)

Przyleciały więc zamienniki, metalowe, mniej kłujące i szersze. Moim zdaniem prezentują się jakby stąd były!


A i wykonanie solidne.
Użytkownik już nie narzeka, więc chyba udane. No ale cena też udana 
(tak, chciałabym wszystko zajebiste i za dwa euro).

CENA: 8,34 + 0,01 wysyłka = 8,35 €.




niedziela, 9 września 2018

Zaskoczenie roku! "Służąca".

Z tego co widzę boom na kryminały nadal trwa (mam oczywiście na myśli markety).

W zaistniałych okolicznościach sięgam po książki, które normalnie bym tylko omiotła wzrokiem - i czasem wychodzi to na dobre!

TYTUŁ: Służąca,
AUTOR: Tara Conklin,
WYDAWNICTWO: Świat książki,
STRONY: 416,
OPRAWA: Miękka ze skrzydełkami,
FORMAT: 20,6 x 12,7 cm,
GATUNEK: Powieść obyczajowa,
CENA: 9,99 zł.


Okładka absolutnie nie zrobiła na mnie wrażenia - tytuł kojarzy mi się dosyć romantycznie; równie dobrze mogłaby to być "zdradzona", "oszukana" jak i "zielonooka".
W oczy rzuca się ładny profil ładnej, młodej pani, dalej wzrok pada na pocztówkę
z plantacji, z pracownikami. Oraz krótki opis.

I tutaj w 105% sprawdza się dosłowne znaczenie "nieoceniania książki po okładce".


Opis z tyłu już bardziej mnie zaciekawił.
Miałam wrażenie, że czegoś podobnego dawno albo i nawet nigdy nie czytałam.
Ale ci patroni... Demotywatory? Dla Studenta? Naprawdę spodziewałam się galaretki.

Co mogę tu wtrącić po lekturze - uważam, że opis z tyłu jest mylący. Wg mnie wynika
z niego, że Lina poznaje tajemnice swojej rodziny dzięki śledztwu w sprawie odszkodowań a uważam, że działo się to niezależnie, choć w tym samym czasie.

Na skrzydełkach znajdziemy krótkie przybliżenie Pani Conklin oraz opinie o książce ludzi, których (ani ich książek) nie znam.
Typowe, za każdym razem kiedy jest taka wstawka będą w niej pochlebstwa przecież.


Druk.

Musiałam zajrzeć do książki bo choć skończyłam ją przedwczoraj to nie pamiętałam ;)
Za bardzo wciągnęłam się w akcję. Zauważyłam za to różne rodzaje czcionek - w treści poznajemy listy i dokumenty - i to przełamuje ten druk, bardzo lubię takie zabiegi.
Błędów wychwyciłam zero.


Język.

Tu mam małą zagwozdkę, brakuje mi nazewnictwa - choć treść jest dla mnie zrozumiała
i daje się wręcz chłonąć, nie powiedziałabym że brzmi jak opowieść koleżanki. Może nauczyciela?
Gdybym kiedykolwiek miała styczność ze studiami być może mogłabym rozszerzyć skalę
 o jakiegoś doktora ;)
No, w każdym razie oceniam go na powyżej przeciętnej.

Czułam, że nie czytam popierdółki zapalonej debiutantki oderwanej od gara (vide Grey...) tylko coś dopracowanego i dojrzałego - mimo, że ta powieść w istocie jest debiutem!


Treść.

Jak dla mnie? Fascynująca.
Zaczyna się solidnie, od początku szokująco i od pierwszych wersów wciąga jak cholera.

Podoba mi się forma: podział na zatytułowane części pozwala na wstępie mieć wgląd,
o kim będziemy czytać a i w miarę przerzucania kolejnych kartek coraz bardziej zbliżamy się do połączenia wątku współczesnego z XIX-wiecznym.
Bardzo to było dla mnie przyjemne, tak odkrywać powoli tajemnice i konotacje.

Czasem Autorka trochę żongluje czasem i miejscem akcji, co dodatkowo motywuje do całkowitego skupienia się na lekturze.
I wiecie co, choć przewracałam oczami na te opinie ze skrzydełka to mogę się podpisać pod nimi obiema ręcyma.

To rzeczywiście jest trudna powieść, bardzo smutna i rzeczywiście przejmująca.

Temat niewolnictwa znam na tyle, że wiem że istniał.
- A! Przepraszam! Jeszcze "rondla" tajemnicy uchylił Tomek Sawyer bodajże, ten od Hucka Finna.

Tak więc dla mnie było to coś nowego, świeżego i ciekawego.

Tutaj zaangażowanie nie kończy się po zamknięciu książki. Historia jest napisana tak fajnie, postacie tak realistyczne i fabuła tak osadzona, że wpisałam bohaterów w Google mając nadzieję, że to jednak nie fikcja - niestety, wygląda na to, że jednak wyobraźnia :(

Dziś obudziłam się o wiele za szybko i śmiejcie się, ale leżałam dwie godziny i nadal rozmyślałam o tym co przeczytałam oraz przywoływałam obrazy wykreowane na podstawie opisów. Wow.

Jakaś dobra passa mnie dotknęła, niedawno Mercedes, teraz to, następna w kolejce jest słynna dziewczyna z pociągu, kontynuacja "Białej Masajki" (której nie czytałam więc na razie odłożę) oraz polecane "Mama kazała mi chorować". Może to dlatego mam problemy ze snem ;)

CZAS CZYTANIA: 2,5 popołudnia,
MOJA OCENA: 9/ 10.

Dopierdalam się: Pani Tara jest prawnikiem i współczesną główną bohaterkę też uczyniła prawniczką więc sobie trochę ułatwiła :p

A tak serio to NA BANK do niej wrócę.






niedziela, 2 września 2018

Rzuciłę.

Mowa o fajkach, które były moim znakiem rozpoznawczym przez naście (trzynaście) lat.

Nie jest to moja pierwsza próba, ale mam nadzieję, że ostatnia.




1. Pomysł.

Zacznijmy od tego, że w podjęciu decyzji pomogło mi moje pogarszające się samopoczucie.
Oczywiście wzięłam się za badania, ale nie ma co się oszukiwać - to JEST trucizna i skoro nic poważnego nie znalazłam, mogłam - i chciałam! - całą swoją chęć obwiniania czegokolwiek zrzucić na nałóg.


2. Nastawienie.

Wiem, że żeby wytrwać w jakimkolwiek postanowieniu muszę się najpierw wprawić
w nastrój buntowniczy: naoglądałam się filmików o szkodliwości palenia na YT, poczytałam u Patologów, co właściwie zabija chorych na raka płuc (nie doczytałam,
to przerażające) i paląc każdego papierosa myślałam o tych wszystkich toksynach oraz
o tym, jak słabym jestem człowiekiem.

No ile można tego słuchać, nie?

W końcowej fazie nałogu zeszłam do 4 - 6 fajków dziennie (siedziałam akurat w domu
i to pomaga ogromnie. W pracy wychodzi się co te 2 godziny z przyzwyczajenia,
nie z chęci).
<Raz w życiu rzuciłam z dnia na dzień i przez następny miesiąc czułam się naprawdę źle -
- bolało mnie w klatce, odrywał mi się z oskrzeli śluz śmierdzący popiołem, dużo kaszlałam. Rozważałam nawet powrót do nałogu, ale wytrzymałam.
Za tamtym podejściem nie paliłam 3 miesiące.>

Zostawiłam sobie jeden ostatni, symboliczny papieros w paczce i zaczęłam.

Koleżanka, która podjęła rękawicę już dawno używała aplikacji do pomocy -
że też wcześniej na to nie wpadłam!!
Uwielbiam słupki, wykresy i statystykę.


3. Zaplecze techniczne.

Nie wyrzucałam papierosów i reszty osprzętu, nie zakazywałam o tym gadać - lepiej mi, kiedy mam możliwość wrócić, tylko nie chcę.

Nie pamiętałam czego kumpela używała, więc pobrałam pierwsze, co pojawiło mi się
w wynikach i miało dobre oceny.

Jak się potem okazało, mimo kilku niedogodności był to strzał w dychę.

Ustawiłam sobie mały widżecik na ekranie głównym, który pokazuje czas abstynencji. Cieszą mnie te upływające minuty ;)


PS: Quizy pobrałam tymczasowo dla zabawy z mamulem, normalnie ekran główny uważam za reprezentacyjny i nie mam na nim nic poza zegarem. Dlatego ten widżet
to coś specjalnego.
Świński ryjek i wyłożone łokciuszki to Robinsonna :)

Apka oferuje sporo opcji: na ekranie głównym widzimy oprócz czasu zaoszczędzone pieniądze i życie (na to to akurat nie patrzę bo głupie) oraz niespalone fajki.
Kurczę, jak mnie fascynują te fajki i te hajsy!


Dalej widzimy korzyści zdrowotne.
Możemy ustawić prezenty, które sprawimy sobie za równowartość kasy wydanej na papierochy - kliknięcie "zakup" przed końcem zbiórki wyświetli nam info, że sorry, ale nie.

Później już pierdoły - jakieś odznaki, gra w zapamiętywanie na zajęcie czymś myśli 
no i cele.
Fabrycznie były to jakieś banały typu "papierosy są drogie i niezdrowe". Wydupcyłam 
to i wrzuciłam jak najwięcej swoich.


Wygląda to tak:
  • Szkoda hajsu!
  • Nie mogę oddychać, mam zatkane zatoki.
  • Nie mam na nic siły...
  • Serducho mi skacze, kłuje mnie w klatce piersiowej.
  • To mój punkt honoru.
  • Mam jeszcze szansę utrzymać zdrowie. Nie mam zmian w płucach.
  • Czuję mrowienie w dłoniach i nogach.
W te trzy plansze prawie nie zaglądam. Do tej pory nie odczuwałam potrzeby (w chwili pisania tej notki licznik pokazuje 23 dni, 13 godzin).

Jednak jest tu jeszcze jedna, zajebista rzecz - dziennik.

Jakby ktoś się nie domyślił - lubię pisać. Pomyślałam też, że w razie załamań te wspomnienia mogą okazać się pomocne.
Wstawiam je wszystkie, nic więcej nie pisałam, nie mam o czym.

PAMIĘTNIK


4. Wsparcie.

Nie mam żadnego. Nie żalę się, że trudno, nie wspominam że to już 10, 20 dzień, klaszczcie (klaskajcie?). Kiedy jestem dla bliskich niemiła nie usprawiedliwiam się, 
że "rzucam". 
Nie bywam na forach, nie czytam artykułów o rzucaniu. To moja rzecz i robię ją dla siebie. Mam tylko tę apkę i swoje nastawienie.


Ten post nie jest sponsorowany.

Po prostu po raz pierwszy spróbowałam sobie w taki sposób poradzić i póki co się sprawdza.

Mam wrażenie że już piszę i piszę, więc jeśli ktoś by chciał mogę dokończyć w kolejnym poście - z informacjami jakie czuję zmiany, przemyśleniami itd.
Może komuś słowa szarej Kowalskiej wydadzą się wiarygodne?

Moim pierwszym celem jest wytrwać pół roku, bo 3 i 4 miesiące już były w historii, to wiem, że potrafię.

Dobranoc!