niedziela, 1 czerwca 2014

"Nietykalni" vs "Kolekcjoner kości".

Jeżeli ktoś oglądał obie produkcje to zapewne zdziwi go takie porównanie,
jednak nie wymyśliłam go sama - filmy zostały do siebie przyrównane w tej recenzji "Nietykalnych".

Miałam w planach podzielić się tylko swoim zachwytem nad francuską produkcją, ale filmwebowa recenzja tak mnie zaintrygowała, że najpierw zasiadłam do "Kolekcjonera kości", którego zresztą widziałam kawałek w tivu i również całkiem mnie zainteresował.

Nietykalni. *

Nastawiona do tego filmu byłam tak wrogo, że z perspektywy czasu sama nie mogę tego ogarnąć.
Po pierwsze, tytuł kojarzył mi się z tandetnym holiłudyzmem, typu niezniszczalni, niepokonani,
czy inne takie, kojarzące się (przynajmniej mnie) z dużą ilością irracjonalnych efektów specjalnych
i plejadą dobrych i złych glin.
Po drugie, nie mogłam pojąć JAK kurwa można zrobić komediodramat?
Jak film ma mnie śmieszyć a jednocześnie poruszać?

...Wiem, mam mały rozumek.

Produkcja moim zdaniem ma w sobie to specyficzne "coś", co posiada ogólnie kino francuskie.
I literatura rosyjska.
Nietuzinkowość? Ciekawe ujęcie tematu? Specyficzne dialogi?
Nie potrafię tego jednoznacznie nazwać.
W każdym razie na ekranie obserwujemy rodzącą się przyjaźń dwojga mężczyzn z kompletnie innych, zderzonych ze sobą światów.
Oczywiście nie wyszłoby to tak pozytywnie, gdyby obaj nie byli bystrzy, o otwartych umysłach.
Przyjemnie się ogląda takie postacie; w "Nietykalnych" nie znajdziemy pseudozabawnych kretynów rodem ze "Straży wiejskiej". To o wiele wyższy level poczucia humoru.
Bo tak, oprócz poruszania kwestii poważnych, obśmiejemy się przed kompem
(w kinie już tego chyba nie grają ;)) jak norki.

Żeby nie ujawniać zbyt wielu szczegółów dodam tylko, że akcja toczy się wokół młodego, niepokornego Drissa i sparaliżowanego od szyi w dół, dorosłego i statecznego Philippe'a.

Internetowi opiniotwórcy zarzucają producentom (scenarzyście?), że sztampa, że było, że nuda.
Jak już chyba wspominałam, ja kinomaniak nie jestem, nie wymyślę teraz na poczekaniu
(ani po głębszym przemyśleniu sprawy) dwóch tytułów z podobną fabułą, bo zwyczajnie niczego takiego nie widziałam.
Dla mnie bardzo duże znaczenie ma też fakt, że to ekranizacja prawdziwej opowieści;
czyni ją to w moim odczuciu bardziej wiarygodną i niepowtarzalną.

Minusy zauważyłam dwa - z tego co czytałam, pierwowzór Drissa jest muzułmaninem.
Faktycznie zgrzyta mi to po zestawieniu z frazą "poprawność polityczna"...
No i dostrzegłam moim czujnym okiem jeden akcent holiłudzki - kiedy Philippe rezygnuje
ze spotkania ze swoją korespondencyjną znajomą, oczywiście okazuje się,
że wybrał taki moment, że mijają się w drzwiach.

A poza tym - jeżeli taki sęp jak ja idzie na to do kina za darmo, ale potem idzie jeszcze raz,
biorąc pod pachę Tatę Robinsony i PŁACI, żeby też mógł zobaczyć, to coś jest na rzeczy ;)


Kolekcjoner kości.

No tutaj zachwytów nie będzie.
Ju Es Ej Prodakszyn, na który to typ mam alergię; tutaj ten trend według mnie
jak najbardziej widać.

Sama fabuła wydaje mi się ciekawa - wątek kryminalny, szukanie mordercy,
ukazanie pracy policji - zabezpieczanie śladów, łączenie wątków - wszystko pod presją czasu.
Mogłoby być ciekawie, gdyby producent (scenarzysta?) koncertowo tego nie spierdolił -
- cholerną, zarzucaną "Nietykalnym", sztampą.
Co więc mamy?
Niepełnosprawnego, ponoć pogrążonego w depresji, genialnego prowadzącego śledztwo
i standardowo grupkę jego opozycjonistów, podkładających gościowi kłody pod nogi
bez względu na dobro dochodzenia.
Dalej - geniusz nasz, w swoim nikomu niezrozumiałym geniuszu, wybiera sobie spośród rzeszy policjantów jedną protegowaną, widząc w niej ponadprzeciętne zdolności, których nie widzi nikt inny.
Dziwnym trafem nawet takiemu kinowemu jełopowi jak ja od razu kołaczą w głowie
odcinki CSI, Kości i Milczenie owiec...

Nawet efekty specjalne wcisnęli. Bo sorry, ale droga hamowania pociągu wynosząca z 300 metrów należy wg mnie do kategorii efektów specjalnych.

Miałabym jeszcze dużo do powiedzenia, ale nie będę się rozwodzić nad całą fabułą;
jak zawsze polecam ocenić po swojemu :)

Na plus zaliczam fakt, że do końca nie skapnęłam się, kto ostatecznie był tym złym.
Całemu ponadprzeciętnemu zespołowi nie udaje się wszystkich uratować.
No i sam sposób działania przestępcy też interesujący.


A co łączy te dwa filmy?

No właśnie, kurwa, nie wiem.
Według autora filmwebowej recenzji - przedstawienie kwestii niepełnosprawności.

Ale ja tutaj nie widzę związku poza oczywistym faktem, że obaj bohaterowie są niepełnosprawni ;)

Za to zdecydowanie łączy je świetna gra aktorów.
W tym miejscu kłaniam się szczególnie Francuzom; nie posiłkowali się takimi gwiazdami jak Amerykanie.


Podsumowując - "Nietykalnych" polecam bo uwielbiam, 
"Kolekcjonera kości" - żeby wyrobić sobie opinię.


Dobranoc :)

* przez większość postu nie używam cudzysłowu ze względu na czytelność tekstu. 
Wiem, że powinno się to robić; tym razem celowo łamię zasady.


poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Misia.

Uwaga, proszę o werble i fanfary...

Zostałam mamą po raz piąty! :D

Wczoraj, dzięki Fundacji Kocie Życie przyjechała do nas wyczekiwana od dawna Misia!
Wpis będzie długi ;)

Misia ma ok. 8 miesięcy.
Była jednym z dzikusków znalezionych na działkach, z robaczycą i kaliciwirozą. Na czas leczenia musiała zostać uziemiona w domu i tak zaczęła się oswajać :)
Dlatego wolontariuszka postanowiła znaleźć jej domek.

Domki były dwa. I z każdego Misię oddawano bo podobno się nie aklimatyzowała...
Ja znalazłam ogłoszenie Misi w prokociej grupie CatAlert! na fejsbuniu.

A konkretnie zakochałam się w tym zdjęciu z Domu Tymczasowego:














Prawda, że rozkoszne? :D

Myślałam nad adopcją biednej Misi bardzo długo - bałam się jej konfrontacji
z Robinsoną o terrorystycznych zapędach.
Tym bardziej, że one dwie byłyby domowe, latem to prawie jakbym miała tylko dwa koty ;)
Jednak po rozmowie z wolontariuszką postanowiłam spróbować - Misia z jej kotami dogadywała się świetnie, zdystansowana była tylko wobec ludzi.

No więc jest :)
I przez dobę zrobiła ogromne postępy!

Pozwolę sobie skopiować tekst opisu sytuacji, który wysłałam Fundacji ;)

Otóż kiedy jechaliście zostawiliśmy naszą bohaterkę schowaną za komodą.
Postanowiłam zostawić ją z Robinsoną żeby się po swojemu zapoznały i poszłam do pokoju.
Ale po kilku minutach słyszę jakąś galopadę i prychania to wylazłam - Misi za komodą już nie było, a Misianka przybiegła do mnie zadowolona - teraz już wiem, że to ona pogoniła biedną Misię :(
Która w efekcie tego stresu wlazła za piec, w sensie kuchenkę gazową. Zła byłam na siebie jak cholera że nie zaaresztowałam Robinsony od razu ale trudno no, stało się... Zamknęłam ją w pokoju zaraz potem.
Mimo upływu czasu Misia wcale się zza pieca nie ruszała; postawiłam jej tam miseczki z wodą i karmą a przy wyjściu transporterek i poszłam na tv.

Jednak Misi jak widać nie spodobało się, że ja wiem, gdzie ona jest - niedługo znów zmieniła miejsce. Tylko teraz na takie, że za cholerę nie mogłam jej znaleźć!
Po piątym przeszukaniu z latarką domu zaczęłam się martwić, że zwariowałam i nie pamiętam, że może dałam jej jakąś możliwość ucieczki???
Choć dobrze wiedziałam, że jak Tata wychodził i wracał z dworu to jeszcze była za kuchenką.

Po dziesiątym nieudanym przeszukaniu stwierdziłam, że ledwie kurwa adoptowałam kota już go zgubiłam i poszłam buczeć.

Wtedy obudził się niedźwiedź Tata Robinsony i ruszył mi pomóc.

Wyszło na to, że jest lepszym Szerlokiem ode mnie, bo zaraz mnie wziął do kuchni... 

Misia spała sobie w najlepsze pod kuźwa szafką na zlew, która nawet nie wiedziałam, że ma z tyłu miejsce, żeby pod nią wejść! 
Byłam pewna, że jest zabudowana do samej ziemi ze wszystkich stron.
Oczywiście jak chłop znalazł kota to poryczałam się jeszcze bardziej :x

Normalnie nie jestem płaczka, ale zwierzaki mnie strasznie rozczulają, ostatni raz kiedy buczałam to było kiedy przysłał mi zdjęcie znalezionej Robinsony i opisał jej historię.

Ale wracając do tematu ;) już nic tam Misi nie dziubałam tylko upewniłam się, że na pewno jest 

i poszliśmy do pokoju na komputry.

Tata R. potem wychodził na wioskę i po powrocie mówił, że widział Misię - zwiedzała sobie kuchnię, 

ale jak go zobaczyła to schowała się z powrotem.

Zostawiłam jej kuwetkę, jedzonko, grzechoczącą piłeczkę i transporterek z jej kocykiem i jej myszką.
Rano w kuwetce kupal był i siku :) jestem pewna, że to jej, bo Misianella miała prowizoryczną swoją. 

Piłeczka była ruszona, myszka też, a kocyk wyciągnęła sobie pod zlew, ciekawe jakie porządki sobie tam robiła ;)

Dzisiaj znowu siedzi pod szafeczką, zajrzałam tam i patrzyły na mnie śliczne dzikie ocy ;)
Staramy się nie chodzić na palcach po domu ani nic, żeby poznała nasze codzienne odgłosy; 

i tak nie jesteśmy głośni.
No i nie próbuję jej już tam w żaden sposób umilać życia na siłę, jak się czuje bezpiecznie to ok. 

Żeby mi kurde jeszcze lepszej kryjówki nie znalazła!

Nawet śmieci spod tej szafki jej tam zostawię ;) ciekawa jestem ile tam leżą zapomniane przez świat i Boga :D


Aaa, jeszcze coś - poszukiwania wczorajsze kilka godzin trwały. Zaraz na początku wpadłam na pomysł, żeby wypuścić Misiankę to wyczuje Miśkę. I kurde zaglądała tam za tę szafkę, gapiła się, tylko ja nie skumałam, 

gdzie szukać i piętnaście razy wsadzałam łeb do środka i wyciągałam, zawiedziona, znalazłszy tylko pająki ;D
Moja tropiąca Misianka <3


Maila słałam dziś w południe.
Od tego czasu:

- Misia zajrzała do nas do pokoju, ale uciekła, kiedy zaczęłam do niej gadać :x
- zaglądała jeszcze kilka razy, ale peszyła ją Robinsona,
- Robinsona zaglądała ciekawie pod szafeczkę, ale została oburczana ;)
- kiedy Misia podeszła pod nasze drzwi Misianka wystawiła łepek i syczała, Misia odburkiwała
i tak sobie robiły próbę sił,
- Misia wyszła z kryjówki kiedy byłam w łazience, a gdy zaszłam do kuchni zobaczyć czy zjadła
nie schowała się już cała pod szafkę, widziałam jej dupkę i ogonek, schowany miała tylko łepek,
- Robinsonka bardzo starannie niuchała, co też to za nowy kotek zostawił kupkę w kuwetce dotychczas całej dla niej ;)
- Misia zwiedzając kuchnię coś sobie zawzięcie tłumaczyła ;)

Nie chcę zamykać Robinsony w innym pokoju, żeby nie czuła się odrzucona i nie płakała -
- jest bardzo towarzyska i zawsze płacze jak wychodzimy a ją zostawiamy.


Podsumowując, dzisiejszy dzień zaliczam do zajebistych :)

Koteczka się wypróżniła, je, bawi się i zwiedza, a Robinsona nadal nas kocha.
Oby tak dalej :)


P.S.: Na potrzeby opisów postępów w aklimatyzacji Misi stworzę jej osobną etykietę.
Po raz pierwszy adoptowałam kota, nad którym trzeba popracować i jest to dla mnie wielka radość i wielkie wyzwanie.
I po raz pierwszy w życiu nie nadałam nowemu zwierzakowi nowego imienia ;) Misia ślicznie do niej pasuje, komponuje się z urodą buzi i jest podobne do Misianki ;)

A oto pierwsze zdjęcie Misieńki w nowym domu:











Robimy wszystko, żeby móc niedługo pierdyknąć małej takie foto jak to u góry ;)

I Robinsona zatrzymana w pół ruchu podczas wychodzenia z pokoju, kiedy zobaczyła za drzwiami nowego, ślicznego kotka ;)











Nie musicie, ale fajnie by było, gdybyście wybaczyli jakość ;)
Wszak każdy kociarz wie, że nie ma czasu na podchodzenie i ustawianie się, kiedy dzieją się Rzeczy Ważne, i to tylko przez kilka sekund.

A teraz idę tworzyć nowy suwaczek :)

Buziaki!

piątek, 11 kwietnia 2014

Zrób se sam - pasta cukrowa.

Uwaga! Post zawiera zdjęcia mogące obrzydzić i/ lub zniesmaczyć wrażliwców!


Do pasty cukrowej już się kiedyś przymierzałam, ale dałam sobie spokój.
Patrząc teraz z perspektywy czasu wyszła mi jak najbardziej poprawnie; nie wiem czemu zrezygnowałam. Młoda byłam i głupia ;)

Drugie podejście zdecydowałam się popełnić po obejrzeniu tego filmiku na judupie.
Jak dowiedziałam się z któregoś z innych filmów dziewczyna pracuje w salonie kosmetycznym,
więc doświadczenie ma, wiedzę również - bardzo lubię ją oglądać.
No i się zmobilizowałam.

Postanowiłam nie męczyć Was filmem z hatececzka, zresztą nadal nie mam programu do obróbki takich wymysłów.
Zaserwuję więc fotorelację z doświadczenia.

Skład pasty jest banalny - cukier, woda, sok z cytryny i wsio.
Nissiax w filmie ma do użytku miarkę; ja takiego sprzętu nie posiadam, robiłam "na oko", używając jednej szklanki i podług niej ustalając proporcje:









A oto wygląd mikstury do czasu zagotowania:




















Pastę trzeba cały czas mieszać, bo podobno lubi się przypalać. Moje tandetne gary też lubią przypalać, więc uczciwie mieszałam nieprzerwanie. Tak się temu oddałam, że miałam problem
z zagotowaniem tego ustrojstwa, gdzieś po 7 minucie zwiększyłam ogień - czyli gotowałam na najmniejszym palniku na najmniejszym gazie, a wcześniej na połowie tego najmniejszego ;)

Naszym celem jest osiągnięcie bursztynowego koloru. Coś tam słyszałam o konsystencji miodu, więc dzielnie mieszałam w garze nawet po przekroczeniu kolorystycznego limitu, konsystencji miodowej jednakowoż nie uzyskując.






Nie powtarzajcie mojego błędu, pasta wyszła mi zdecydowanie za gęsta.
Myślę, że mogłam zakończyć cały proces na kolorze ze środkowej fotki.

Postanowiłam wykonywać depilację tak jak Nissiax i tak jak robiłam za pierwszym razem,
czyli używać pasty jak wosku - na nałożoną kłaść materiał i tak odrywać.
Podobno dobrze jest nakładać ją ciepłą; Nissiax mówi, że testuje temperaturę na dłoni,
ale u mnie to nie działa - zanim poczuję, że mnie parzy już bym zdążyła zrobić sobie krzywdę nakładając taki ukrop na skórę ;)
Na szczęście mam super ekstra profeszynal termometr, więc po ściągnięciu gara z ognia wbiłam w środek termometrową igiełkę i pilnowałam.

Ciekawym zjawiskiem jest fakt, że woda po połączeniu z cukrem i sokiem z cytryny zwiększa swoją temperaturę wrzenia :) zaskoczyło mnie to.
Zaraz kiedy mieszanka skończyła wrzeć miała 115 stopni.








Poczekałam aż zejdzie poniżej setki i dopiero wtedy przelałam do słoika i pilnowałam dalej.

Wtedy też połapałam się, że wyprodukowałam ulepę - miała ona 80 stopni a konsystencję...
nie wiem czego, ulepy kurde :D
Mimo tego jak debil czatowałam dalej. Zanim ujrzałam na wyświetlaczu magiczną trzydziestkę,
nie mogłam już w środku poruszyć igłą termometru...
No to net, szukanie porad jak ten drogocenny wkład cukrowy uratować -
- ano podgrzać w kąpieli i spróbować rozrzedzić.

Udało się :) rozrzedzałam i sokiem i wodą, znów w proporcjach "na oko";
w każdym razie wiedziałam już, że będzie ok.

Wczoraj nakładałam pastę o temperaturze trzydziestu stopni, przyklejałam dżinsowy pasek, schładzałam mrożonym schabem i rwałam, było ok. Dziś też musiałam ją podgrzać odrobinę,
w temperaturze pokojowej była zbyt ulepna. I znów - pasek, schab, rwanie.

Nakładałam szpatułką wziętą z auchanowskiego kremu do depilacji, spisała się :)




















A w półlitrowym słoiku wygląda następująco (zdjęcie bez flesza i z):














No to teraz wrażenia:

* pasta na pewno wydajna. Spokojnie starczy na kilka depilacji nóg,
* nie uczula,
* depilacja nie jest bezbolesna - szczególnie, kiedy tego bólu się boimy i niepewnie odrywamy paski - gówno z tego wyjdzie, mówiąc wprost. Ale faktycznie mniej bolesna od depilatora, po użyciu skóra piecze, ale wszystko mija na drugi dzień (czyli w moim przypadku po kilku godzinach ;)),
* efekty podobne do depilatora - krótsze włoski i część długich zostawione. Różnica za to jest taka, że mój depilator większość włosków zwyczajnie urywa, dając okraszony cierpieniami efekt maszynki do golenia, a tu faktycznie widać wyrwane cebulki,
* jak już wspominałam, trzeba rwać paski NAPRAWDĘ szybko. Chwila zawahania i odrywamy boleśnie sam materiał, zostawiając pastę na skórze i tę skórę podrażniając - wczoraj kilka razy zrobiłam sobie taką krzywdę.

Ustrojstwo rzeczywiście pięknie schodzi pod wodą. Przy okazji - jeśli będziecie robić, po przelaniu z gara zalejcie sobie ten gar wodą, w parę minut umyje się sam :)
Używane kawałki starych jeansów też dzisiaj wypłukałam. Z tego co czytałam w komentarzach pod oryginalnym filmikiem niektóre panny były oburzone samym tym pomysłem, ale ja stwierdziłam,
że nie będę co depilację latać do lumpa po nowe jeansy na zmarnowanie, no bez jaj!


Sam sposób polecam, salon kosmetyczny w domu :)

Pozdrawiam!

niedziela, 6 kwietnia 2014

Merida Waleczna ("Brave").

Gdyby nie dzisiejsza emisja tej produkcji w tivu - a raczej jej wcześniejszy zwiastun - zapewne jeszcze dłuuugo bym się na nią nie skusiła. A może wcale.

Dziś na świeżo podzielę się moimi wrażeniami ze śledzenia przygód pewnego sympatycznego rudzielca.









źródło



Dlaczego wcześniej film mnie nie interesował mimo, że wiedziałam o jego istnieniu?
Z powodów bardzo prozaicznych.
Merida... Co to za imię w ogóle? I jeszcze Waleczna, pewnie będzie we wszystkim najlepsza i zbawi świat, zadziwiając wszystkich...

Noo, myliłam się.

Zapewne osoby bardziej zainteresowane filmem już dawno są po seansie, jednak i tak powstrzymam się przed zdradzaniem fabuły, skupię się głównie na wrażeniach emocjonalnych.

Przede wszystkim główna bohaterka, zakochana w łucznictwierudowłosa Merida.
Byłam zaskoczona, jak sympatyczną postać wykreował scenarzysta. Jestem wyczulona na sztampowe charaktery, teksty i żarty, ale tutaj naprawdę wiele razy serdecznie się uśmiechnęłam. Pozytywny nastrój wyczarowany w pierwszych minutach filmu utrzymał się u mnie nawet już
po zakończeniu, choć fabuła zdecydowanie komediowa nie jest, nazwałabym ją raczej kinem familijnym.

Kolejną rewelacyjną kreacją był meridowy tata - olbrzymi, rubaszny i śmiechotliwy chłop,
po którym zapewne księżniczka odziedziczyła charakter ;) jakoś nigdy wcześniej przy okazji oglądania różnych filmów nie zwróciłam uwagi na takie połączenie cech wśród rodziny, że widzimy, że to rodzina.

Postacią mnie osobiście irytującą była mama głównej bohaterki - stonowana, delikatna, rozsądna, typowa arystokratka. Nie lubię takich postaci, które ciągle grzecznie trzymają się swojej społecznej roli.
Monarchini owa, oprócz Meridy, ma jeszcze trójkę synów - sprytnych urwisów, również przyjemnie przemyślanych, choć już mnie tak nie ujęli jak pierworodna.
W sumie byli mi obojętni, choć przewijają się przez cały film.


Sam film opisany jest m.in. jako fantasy. Nie powiedziałabym, że nie cierpię, ale na pewno nie lubię kina fantasy. Jakieś to dla mnie tandetne, głupie, wymyślone nie wiem na co i WGL. Tu jednak świat czarów nie jest przytłaczający, choć akcja toczy się na jego granicy ze światem realnym.
Akcja wartka, tocząca się wśród pięknych krajobrazów, ze świetnie dobraną muzyką, czego więcej chcieć? :)

Może przesłania ;)
Tu także nie mam się do czego przyczepić. Produkcja jest pochwałą więzów rodzinnych, trzymania się własnych przekonań, umiejętności słuchania potrzeb innych, doceniania tego, co się w życiu ma.
Ale jednocześnie zwraca uwagę na ponoszenie konsekwencji swoich wyborów, na skutki zbyt daleko idącego egoizmu.

Żeby nie było zbyt cukierkowo, muszę znaleźć jakąś dziurkę w całym.
Choć Amerykanie moim zdaniem postarali się i nie powielali bardzo oklepanego, bajkowego schematu, to jednak w kilku aspektach nie udało im się uciec.
Stonowana mamuśka - w sumie standard,
Merida jako nowa wersja Robin Hooda - dla mnie było to jednak przewidywalne, że nie chybi ani jednego ważnego strzału z łuku.
Szczęśliwe zakończenie - tego też byłam pewna (i powtarzałam sobie w najbardziej emocjonujących momentach, że i tak wszystko dobrze się skończy ;)), chociaż co do sposobu zakończenia historii już się myliłam.
Żeby nie było - wiem, że możliwości stworzenia charakterystycznego charakteru ;) bohatera są dosyć ograniczone, no ale jednak czasem fajnie by było obejrzeć coś nowego.

Mimo tych kilku rzeczy, naprawdę polecam!

Oglądałam z polskim dubbingiem; spokojnie oceniam "Brave" na 8/10 punktów.



Buziaki!


sobota, 29 marca 2014

Post pochwalny.

Chwalić się będę. Chyba nie myśleliście inaczej? ;p

Post miał być napisany o wiele, wiele wcześniej, ale trochę mi się pokomplikowało zbieranie materiałów.
No, trudno.

Marzec upłynął mi bardzo przyjemnie i milutko. Dzień Kobiet, moje skromne urodziny i imieniny - wyjątkowo wpadło mi w tym roku sporo prezentów :) bez okazji, ale przypisałam sobie to wybranym świętom ;)

Po pierwsze, dorobiłam się wreszcie hantelków! Dostałam oczywiście różowe ;) żeliwne
w winylowej powłoczce, o wadze 1,5 kg.


















Postanowiłam przy okazji pokazać aktualny stan moich postępów w ćwiczeniach ramion.
Z góry przepraszam za fatalną jakość zdjęć - musiałam robić samowyzwalaczem i okrajać.













Idąc dalej - wstawiłam kiedyś na fejsa Tacie Robinsony zdjęcie kotkowych rajstop, tak se dla beki. Kupił mi! Cieszę się jak dziecko :D Niestety, strasznie trudno jest założyć je równo, co zaraz zobaczycie ;)
Zdjęcie znów z samowyzwalacza.




















Oraz drugie "niestety" - wykonanie pozostawia sporo do życzenia :/ kotkowy obrys wykonany jest nieostro, tzn. widać w obrysie jakieś takie szare plamki, nitki czy chuj wi co... O, takie:










Jest to wg mnie zdecydowanie zbyt wyraźnie widoczne, zastanawiam się, czy nie reklamować rajstopek, ostatecznie 3 zł nie kosztowały, a 20. Poza tym jest ok, czarny materiał jest grubszy,
ale i ten cielisty jest całkiem solidny; gęsto tkany, z lycrą.

Drugie miejsce na liście prezentowych radości zajmuje wspaniała przypinka od Kociego Pamiętnika.
















Prawie największa moje radość ostatniego miesiąca! Noszę ją kiedy tylko pogoda pozwala na materiałową kurteczkę (mam jeszcze skajkową, której nie chcę kłuć), w zestawie z rajstopkami ściąga zaczepki przechodniów jak magnes :D 
O dziwo nie usłyszałam jeszcze żadnego negatywnego komentarza.


Generalnie przypinka miała być na pierwszym miejscu, ale w paradę wtrąciło się prawko ;)

Niniejszym oświadczam, że od 25 marca jestem kierownicą! :D


Dziękuję :)

sobota, 15 marca 2014

Sprawozdanie z hennowania + porównanie henn!

Czyli post finalny, do którego materiały zbierałam, mówiąc obrazowo, w chuj długo ;)


Na początek moje ostatnie hennowanie. Tym razem uwiecznianie miałam zaplanowane wcześniej, więc mam zdjęcia efektów z poszczególnych etapów koloryzacji.

Nie robiłam zdjęć hennowej papki, ponieważ na innych blogach jest ich pełno, a zasadniczo moja nie wyglądała bardzo inaczej od reszty ;)
Za to opatentowałam mieszanie proszku dla niecierpliwych, tj. mikserem ;)

Od dłuższego czasu używam henny czerwonej Khadi z amlą i jatrophą.

Mieszankę przygotowuję wg zaleceń producenta, tj. zalewam wodą o temperaturze 85 stopni,
mieszam i po przestygnięciu jeszcze ciepłą nakładam na umyte włosy, gdzie trzymam ją kolejne
2 - 3 godziny pod reklamówką i czapką.
Włosy najpierw myję mocnym szamponem, ostatnio Familijnym, a potem papkę tylko
spłukuję i zostawiam włosy na dwa dni bez ingerencji czegokolwiek. Następnie myję i pielęgnuję jak zawsze.

Z racji tego, że pierwszy raz nakładałam hennę na włosy farbowane drogeryjnym jasnym blondem -

- a było to w październiku 2012 - musiałam zrobić zdjęcia koloru na włosach wyżartych przez tę farbę i osobne koloru na moich naturalnych. Zapraszam :)

Połączyłam zdjęcia "przed" i "po" dla lepszego uwidocznienia różnicy.


Całe włosy przed farbowaniem i po utlenieniu i kilku myciach:






















Ciemniejsza partia u góry to właśnie moje naturalne.



Odrosty - przed, zaraz po farbowaniu i po utlenieniu:










Zaraz po farbowaniu oznacza w wieczór farbowania, po zmyciu papki i wyschnięciu ;)

A na pierwszym zdjęciu to mój naturalny kolor na ogromnych odrostach; gdzieś tam w brzegach zdjęcia może dojrzycie powiew rudości ;)

Kolor na długości, na zniszczonych włosach - przed, zaraz po farbowaniu i po utlenieniu:





I kolor na naturalkach. Znów przed, zaraz po i po utlenieniu:


Starałam się focić przy w miarę podobnym oświetleniu, ale wicie jak to bywa. 
Każde zdjęcie robione z fleszem.


Osobiście jestem zadowolona :)


Podsumujmy teraz beef henny Khadi i ZARQA.

ZARQA była moją pierwszą henną; kupiłam ją ze względu na cenę - 19,99zł. Niewiele mniej od Khadi, ale wzięłam ją też ze względu na powszechny zachwyt nad Khadi - czuję niechęć do rzeczy, za którymi walą tłumy.
Khadi kupiłam będąc za granicą - dla testów, z ciekawości. I nie było mi już tak szkoda siana ;)

Oto moja subiektywna charakterystyka:

ZARQA
+ dość grubo zmielona. Nie fruwała tak bardzo w powietrzu i mieszała się lepiej niż Khadi (zanim odkryłam mikser);
+ tańsza;
- kolor wychodził mało intensywny;
- szybko się wypłukuje;
- bardzo intensywnie pachnie, podrażniłam sobie mocno gardło samym wdychaniem;
- producent każe najpierw utleniać ją 8 godzin.

KHADI
- bardzo miałka. Fruwa w powietrzu przy każdym poruszeniu i próbie mieszania;
- droższa;
+ intensywny, ognisty kolor;
+ wypłukuje się zdecydowanie wolniej 
+ pachnie odrobinę łagodniej;
+ producent zaleca zalanie gorącą wodą i nakładanie bez utleniania.


Obie henny są opisane jako 100% naturalne (dzięki czemu nie powinnyśmy się obawiać dziwnych kolorów po ewentualnym nałożeniu farby drogeryjnej).
Jak widać, Khadi wyprzedza ZARQĘ bardzo widocznie.
A jak to wygląda w praktyce? 
Hennowanie ZARQĄ opisywałam już w tej notce, ale przypomnę:


Oba zdjęcia pokazują kolor kilka dni po farbowaniu.

I jeszcze raz Khadi:


Zdjęcie z Nl, czyli zupełnie inne farbowanie niż na zdjęciach w pierwszej części postu.


Myślę, że po tym sprawozdaniu zrozumiecie, dlaczego zostanę przy Khadi ;)


P.S.: Sporo dziewczyn zastanawia się, jak to w końcu jest z olejowaniem po hennowaniu. 
Można, nie można? Wypłukuje kolor czy nie? 
Postanowiłam to sprawdzić.
Jako, że włosy składają się z tej samej tkanki co paznokcie i naskórek uznałam, że miarodajne będzie sprawdzenie tego mitu na dłoniach. 
Rozprowadzając papkę na włosach nie nakładałam rękawiczek, tak że zanim się uwinęłam dłonie miałam już iście indiańsko czerwone.
Pierwsze warstwy koloru zmyłam normalnie mydłem; kiedy woda leciała już czysta, a ręce nadal były czerwone, smarowałam je dłuższą chwilę moim oszukanym Kokosnootem. Nie poszło.
Później pomieszałam jeszcze olej z pilingiem - woda nadal była czysta. 
Ostatecznie doszorowałam się samym pilingiem i najtańszym, biedrowym mydłem w płynie co nasuwa wniosek, że po utlenieniu możemy się spokojnie olejować bo barwnik najbardziej wypłukują detergenty.

Pozdrówka! :)

wtorek, 25 lutego 2014

Wtorkowe niedzielne popołudnie.



Czyli po mondrościach luzujemy :)



Jako, że pogoda rekompensuje nam ostatnią ośmiomiesięczną zimę, dałam się dziś wyciągnąć Tacie Robinsony na spacer i postanowiłam podzielić się z Wami wrażeniami i widoczkami.

Jesteśmy ludzie wsiowe, więc wykorzystaliśmy lokalizacyjny potencjał i błądziliśmy sobie po lesie.
Pogoda była tak urocza, że jedyną rzeczą, jaką robiłam w domu ze zdjęciami było przycinanie zbyt dużych i dodawanie ramki i znaku wodnego; cała reszta wygląda tak, jak oddał to hatececzek.

Ruszaliśmy po 15, jeszcze w pełnym, milutkim słoneczku.


















Ścieżka była bardzo urozmaicona, dużo wzniesień, gałęzi i pni do przełażenia, dosyć grząski grunt - idealna na jakiś szybszy marsz. Dziś utrzymywaliśmy tempo spacerowe,
a i tak miejscami całkiem solidnie się rozgrzałam. Szkoda, że nie mamy kundella żadnego, byłby lepszy pretekst do ruszenia dupska i włączenia kolejnej pozycji do programu fit & sexy ;)

W końcu dobłądzilim do pustego jeszcze pola, które aż się prosiło o zdjęcie.















Nadrzewny dowód działalności cholernych dzików o foto nie prosił, ale zrobiłam. Ciekawe, że one wszystkie o to jedno drzewo musiały się drzeć bo reszta wokół nie ruszona.

















Znaleźliśmy również naziemny dowód bytności... no właśnie, kogo? Było dla nas oczywiste, że cholernych dzików, chociaż teraz zastanawiam się, czy takie duże zwierzę może mieć takie małe raciczki (ślady miały 5 - 6 cm długości) i nie zapaść się na tych jakichkolwiek raciczkach w grząski przecież grunt.
Jak tak teraz patrzę, to bardziej skłaniałabym się ku jelonkom, ale to tylko domysły.


















Oczywiście mogłabym sprawdzić te wszystkie informacje w google i świecić tu oczytaniem w każdej dziedzinie życia, ale zastanawiam się, czy o to chodzi...

Wracając do tematu, skoro już byliśmy na leśnych obrzeżach, żal było nie zdobyć tzw. ambony.
Podobno to punkty obserwacyjne dla myśliwych; nie wiem, nie dociekam, dla mnie to i tak potwór, do którego trzeba włazić po drabince i robić w porty z lęku wysokości, choć tak uroczo wygląda.




















W sumie lubię swoje lęki; kiedy trzeba mogą być całkiem udaną wymówką, zaś w takie dni jak dziś dają się przełamywać i pozwalają poczuć się bohaterem ;)
Paczcie, gdzie żem wlozł!





















W środku było ciaśniutko, we dwoje mieściliśmy się na styk. Z tego też powodu nie udało mi się zrobić zdjęcia jakże ekskluzywnego wnętrza zwieńczonego ławeczką z nieheblowanej deski
i głębokim przekazem współczesnych filozofów - "KUTAS" - wyrytym dla przyszłych pokoleń markerem.

Choć nie jesteśmy myśliwymi, udało nam się upolować naszą lokalną dryndę :)








W sumie posiadówkę uważam za owocną, choć ponad gruntem czułam się wybitnie niekomfortowo.

Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę wobec takiej dzikości natury, na jaką pozwala jej cywilizowany świat.













Jeszcze tylko rzut oka na malowniczy zachód słońca i wracamy.















A niedługo będziemy badać reakcję Misianki na szeleszczące runko ]:->


Pozdrawiam! :)

sobota, 22 lutego 2014

Poradnik początkującego emigranta, cz. II.

I mam nadzieję, że ostatnia ;)

Myślę jeszcze nad osobnym postem z przykładami cen za różne produkty i usługi, ale zastanawiam się, czy będzie to przydatne, skoro mogę coś powiedzieć tylko o dwóch krajach...
Jeżeli mimo wszystko jesteście ciekawi, dajcie znać :)

A teraz powracamy do spraw bieżących.


3. PIENIĄDZE.

Jak wiadomo, są niezbędne, jednak postaram się pokazać, że warto ostrożnie z nich korzystać.
Wyjeżdżając miałam ze sobą chyba z 3 kilo płatków ;) a na koncie niecałe 40 euro - agencja, z którą wybywałam miała tygodniowy system wypłat, więc kwota w zupełności wystarczająca. Ale:

* W drugim dniu pobytu wybraliśmy się na zakupy. Zrobiłam sobie zapas żarcia na ok. tydzień, po czym przy kasie okazało się, że nie mogę płacić kartą... Tzn. mogę, ale nie debetową, a taką dostałam od banku.
(Później okazało się, że nie mogę nią płacić nigdzie oprócz stacji benzynowych, tak więc musiałam zawsze wypłacać gotówkę. Starałam się robić to jak najrzadziej, gdyż za każdą taką przyjemność płaciłam, ku uciesze Aliora).
Kasjer przytrzymał mi zakupy u siebie i pokazał drogę do bankomatu; byłam bardzo zaskoczona jego uprzejmością. I dziękowałam w myślach ktosiowi, który wymyślił/ zatwierdził możliwość wypłacania dyszek i dwudziestek! Prawdę mówiąc byłam pewna, że najniższą kwotą będzie, jak w naszych Euronetach, 50 i już miałam gotowy bajer uzasadniający anulowanie zakupów ;)
Potem już nauczyłam się mieć zawsze jakąś gotówkę w portfelu i kwotę na koncie, którą w razie czego będzie można wybrać.

* W pierwszej firmie przerobiłam dwa dni - poniedziałek i wtorek. Chyba zaraz we wtorek agencja znalazła mi kolejna pracę - od kolejnego poniedziałku. Tak więc do końca tygodnia siedziałam na dupie na domku, nie mogąc cieszyć się z bliskości Amsterdamu z powodu owych pracowych czyli również i pieniężnych zawirowań. W drugiej pracy, o czym już wspominałam, także podziękowano mi za współpracę po dwóch dniach. I tu już agencja powiedziała mi wprost, żebym szukała sobie zajęcia na własną rękę. Na szczęście był to początek sezonu, więc nie miałam z tym problemów, o czym również wspominałam.
Ale pieniężnie byłam w tak zwanej czarnej dupie. Mimo, że ceny żarcia w Nl są czterokrotnie niższe niż u nas, konto musiało w końcu zacząć świecić pustkami, w końcu z tego co zarobiłam musiałam jeszcze zapłacić za domek i pomniejsze pierdutki.
Pomogła mi wtedy siedząca już jakiś czas we Włoszech mamuśka, ale nie każdy ma możliwość takiego ratunku.

* W trzeciej pracy dla odmiany wypłaty były miesięczne, ja akurat wbiłam się w połowę miesiąca. Podostawałam już moje groszaki za tych parę godzin poprzednich prac, trochę pożyczyłam od współpracowniczki i dociągnęłam, ale moja dieta składała się z makaronu z sosem pomidorowym, czasem z cukinią oraz z tych nieszczęsnych płatków, które zresztą wracając zwoziłam jeszcze ze sobą do Polski ;)

* Żeby wyjechać wzięłam pożyczkę na zasadach oddania całej pożyczonej kwoty po miesiącu. Musiałam ten okres przedłużyć, ale koniec końców dzięki zakotwiczeniu się w ostatniej pracy 
i życzliwości ludzi (znów!) stanęłam na nogi. Muszę jeszcze dodać, że zanim mi się całkiem wyprostowało, trzy razy pożyczałam od tej samej koleżanki parę jurków przed końcem miesiąca.


4. BAGAŻ.

Tak, mam coś do powiedzenia nawet na ten temat ;)
Jeżeli pakując się myślicie, że jedziecie w końcu przede wszystkim do pracy, lepiej pomyślcie drugi raz ;)
Teraz wydaje mi się to oczywiste, ale wybierając się jakoś nie połapałam faktów, że za granicą tak samo poznaje się ludzi, jest gdzie wyjść, są imprezy i przede wszystkim na to wszystko Cię stać.
W efekcie zaraz, kiedy tylko mogłam już sobie na to pozwolić ruszyłam szturmem na sklepy co by mieć do włożenia na dupę coś innego niż moje budowlane ogrodniczki.
Z drugiej strony, w busach zazwyczaj do dużej ilości bagażu trzeba dopłacać, warto więc starać się zachować ilościowy umiar. Jeżeli nie przekonuje Was argument pieniężny, może przekona Was wizja kilkunastogodzinnej podróży z torbami pod i na kolanach, bo nie było gdzie się pomieścić.


5. KONTAKT Z KRAJEM.

Jeżeli chodzi o Nl, to operatorzy widząc, jak wielu Polaków przebywa w tym kraju, stworzyli oferty z myślą o nas. Nie wiem jak by było z Wami, bo to zależy oczywiście od charakteru i stopnia zżycia z rodziną/ znajomymi, ale mnie po jakimś czasie zaczęło męczyć dobijanie się z Pl, żeby wszystko każdemu opowiadać. Jakby nie patrzeć nasze i innych życie nadal się toczy i moim zdaniem nie da się połączyć aklimatyzacji w nowym miejscu z jednoczesnym byciem na bieżąco ze sprawami w Polsce. No chyba, że komuś pasuje żywot wyrzutka wiszącego ciągle między pracą a telefonem.


6. ZWIERZĘTA.

Czyli akapit, na który sama bym nie wpadła, ale znów z pomocą przyszła mi Kocia Matka.
Myślę, że zagadnienie jest bardzo ważne, jeśli naprawdę kochamy swoje zwierzaki.
I niestety nie mam tu rad, jak sobie poradzić z tęsknotą, bo mnie samą ona wysuszała a częstotliwość moich telefonów do domu określała głównie troska o koty.
Dopiero pod koniec pobytu wpadłam na pomysł kupienia sobie pluszowego kotka, na którego mogłam przelać swoją mniłość i z nim rozmawiać ;)
H., czyli Tata Robinsony, przysyłał mi też zdjęcia futrzaków, bo swoich "zabranych" na telefonie 
z domu miałam stanowczo za mało.
Mój wyjazd do pracy pociągnął za sobą wewnętrzny konflikt - wzięłam te koty, ratując je od schroniska/ śmierci i czułam się podle zostawiając je w domu. Z drugiej jednak strony wiedziałam, że dzięki temu wyjazdowi polepszy się także ich byt, dostaną lepszą karmę i lepsze zaplecze weterynaryjne, choć nie zdają sobie z tego sprawy.
Na szczęście mam Tatę Robinsony, jedyną osobę, której z umiarkowanie spokojnym sumieniem mogłam powierzyć moje drogocenne istoty. Miałam co prawda pomysł poszukania mruczkom domów tymczasowych, ale porzuciłam go; chyba nie mogłabym na siebie spojrzeć w lustrze gdybym wybrała to rozwiązanie.


PODSUMOWANIE:

Czyli już konkretnie, moje wyjazdowe rady:
  • podszlifować angielski, jeżeli nie umiemy języka tubylczego, polecam także wziąć ze sobą słownik/ rozmówki i zainstalować na telefonie np. google translate, jeśli mamy możliwości sprzętowe,
  • zadbać o możliwość kontaktu ze światem, ogarnąć roaming, ceny połączeń, zadbać, by po drodze nie padł nam telefon,
  • na wszelki wypadek mieć i kartę i gotówkę, w miarę możliwości mieć już od początku jakąś kwotę "na czarną godzinę",
  • jeżeli musimy się zapożyczyć, popytajmy najpierw rodzinę i znajomych - jeśli powinie nam się noga dogadamy się w kwestii spłaty długu, co jest o wiele trudniejsze w przypadku banków,
  • starać się zostawić sobie trochę luzu w torbach, prawie nigdy nie jest tak, że z czym jedziemy z tym wracamy,
  • pomyśleć pakując się o różnych sytuacjach, w jakich możemy się znaleźć (o zmianach pogody też!),
  • przejrzeć oferty lokalnych operatorów zamiast bulić za roaming, zastanowić się, czy warto rzucać się od razu na największą ilość darmowych minut i gigantyczny transfer danych,
  • poczytać trochę o kraju, do którego się wybieramy, szczególnie o różnicach w przepisach prawa,
  • pamiętać, że ludzie są różni, ale warto z nimi dobrze żyć,
  • ZAWSZE MIEĆ PLAN B, a najlepiej i C, bo teoria z praktyką lubi się rozmijać a najgorsze, co można zrobić to pozostać biernym i bezradnym. 


Dziękuję :)
I życzę samych spokojnych wyjazdów bez przebojów, jeśli już się na jakiś zdecydujecie :)

wtorek, 18 lutego 2014

Poradnik początkującego emigranta, cz. I.

Moim okiem oczywiście.

Już dawno miałam w planach takie zebranie swoich przemyśleń i co ciekawszych przygód. Jeżeli komukolwiek miałoby to pomóc to myślę, że jest sens drukować.

Zagramanicą byłam zawrotne trzy razy - dwa razy we Włoszech (jak miałam 16 i 17 lat) i teraz
w Holandii i Belgii (22 lata) i za każdym razem jechałam sama. Za każdym razem również nie była to tygodniowa wycieczka all inclusive z biura podróży tylko przebywanie wśród obcej narodowości od
1,5 miesiąca wzwyż.

Oto więc moja subiektywna lista rzeczy, na które warto zwrócić uwagę wybierając się na dłużej poza Polszę:

1. JĘZYK.

Brzmi banalnie, nie?
Dla mnie to też było oczywiste, dopóki nie spotkałam w Holandii ludzi
z kompletnie ZEROWĄ znajomością JAKIEGOKOLWIEK języka obcego. Najpierw zastanawiałam się, jak agencja pracy może wysłać do pracy osoby nieprzystosowane do życia w obcojęzycznym społeczeństwie?
Agencja, z którą wyjeżdżałam robiła nam testy pisemne i rozmowy zanim w ogóle zaczęliśmy rozmawiać o pracy... No ale dobra, w końcu umiesz liczyć, licz na siebie, dla nich najbardziej liczy się ściągnięcie kolejnego rodaka za granicę co by przytulić przyzwoity zastrzyk eurusiów.
Ale nie mogłam, nie mogę i chyba nie będę mogła pojąć, jak można wybrać się za granicę nie umiejąc się dogadać... W pracy - ok, zawsze się znajdzie jakiś tłumacz (przez jakiś czas robiłam za niego ja, frustrujące to mało powiedziane...) a w sklepie kwotę widać na monitorku, ale przypadki chodzą po ludziach:

* Mój pierwszy wypad do Włoch. Przystanek na głównym dworcu miasta, mamuśka już na mnie czekała, gitara. Akurat wjechaliśmy w dzień i porę mercato, czyli ichniego zazwyczaj cotygodniowego targu, odbywającego się na zamkniętych dla ruchu ulicach.
Pan kierowca stwierdził, że "sobie to 200m dojdę", po czym wypierdolił mnie z autokaru i nara.
Upał jak skurwysyn, ja w długich spodniach i adidasach, z torbą i plecakiem ale ok, idę to 200m.
Czy kogoś zdziwi, że i po 500 metrach nie wylazłam z niekończących się straganowych alejek?

Zagaiłam do jakiejś młodej dziewczyny - potem okazało się, że była to jedna z dwóch osób w It, które znały jako tako angielski - wskazała mi drogę na dworzec, znalazłam.
Nie był to jednak koniec moich ekscesów, ciąg dalszy za chwilę.

* Holandia, moja druga praca i trzecia lokalizacja - Eindhoven, duże miasto. Na ludzi na domku zawsze trafiałam przyjemnych, tak że zaraz pokazali mi najbliższe sklepy. W drugim dniu pobytu wzięłam więc rower i mykam do Lidla.
Daleko nie było, ale chyba nie byłam świadoma stopnia zaawansowania ułomności mojej orientacji przestrzennej.
Nakupowałam cały plecak napojów i dużą reklamówę żarcia, skutkiem czego musiałam prowadzić rower. I tak sobie chodząc wmawiałam sobie, że wiem gdzie teraz iść, jednak prawda była taka, że wiedziałam, że widziałam już te okolice, tylko do niczego nie mogłam ich przykleić...
Postanowiłam więc popytać ludzi.
I tutaj plus, stawiam, że 95% ludzi w Nl zna angielski. Przepytałam z 10 osób i tak od trzeciej nie dukałam już magicznego "du ju spik inglisz?" tylko od razu przechodziłam do sedna - czyli niech mnie pokierują na market Jumbo bo mieszkam w jego okolicy a się zgubiłam ;)
Żodyn nie zrobił wielkich oczu. Ale też każden jeden inaczej mnie kierował, do czasu, aż spotkałam dwóch uroczych młodzieńców, którzy wreszcie dobrze wskazali mi drogę.
Po 3 godzinach pchania roweru, z plecakiem tak ciężkim, że drętwiały mi od niego ręce, znalazłam!!

TYLKO.
TO.
BYŁO. 
KURWA.
INNE.
JUMBO.

Miałam ochotę usiąść i się popłakać.
I usiadłam, ale nie zapłakałam, tylko wdrożyłam w życie plan Ż, tj. zadzwoniłam pod 112, gdzie przełączyła mnie babka na policję i tam mi gościu tłumaczył jak dojechać do siebie. Miałam do przejechania może z kilometr jedną ulicą... Chyba do końca życia zapamiętam moją ratunkową Hogstrasse.
Na tamten odcinek zawinęłam sobie reklamówkę na kierownicy, rozjebała mi się na ostatnim skrzyżowaniu przed domem.

* I trzecia sytuacja, prozaiczna i bez hardkoru ;) wypadło mi, że musiałam iść do lekarza.


2. TELEFON.

Też oczywiste, prawda? No jak widać dla mnie nie do końca.

* Myślę, że o wiele łatwiej byłoby mi się znaleźć z mamuśką na włoskim jebitnym dworcu, gdybym miała z czego do niej przekręcić.
Ale nie miałam.
Miałam za to więcej szczęścia niż rozumu, bo mijałam i zaczepiłam babeczkę, która akurat gadała przez telefon po polsku. Pomogła mi - przekręciła do mamuśki i zaprowadziła mnie w miejsce, gdzie ta czekała.
Tutaj warto dodać, że szczęśliwie pamiętałam maminy nr!

* Tak samo szczęśliwie pamiętałam go, kiedy podczas drugiego wyjazdu do Włoch padł mi telefon
i padł nam autobus. czekaliśmy 8 godzin na jakimś pustym parkingu po stronie włoskiej przy granicy
z Austrią na zastępczy, a mamuśka czekała na mnie już w miejscu docelowym. Jakaś dobra dusza użyczyła mi sprzętu i mogłam poinformować rodzicielkę, że "trochę" nam się przeciągnie...

* Kiedy jechałam do Holandii miałam dwa telefony i dwa numery - kartę i abo. Abo wzięłam tylko dlatego, że nikt w Polsce nie chciał używać mojej karty żeby się nie marnowała, a za którą ja bym płaciła.
Debile, nie? ;)
Ale znów przypadek uratował mi dupę; w czasie mojej podróży plany zmieniały się piętnaście razy,
a za każdym z razów wydzwaniali do mnie koordynatorzy. Kasa na karcie skończyła mi się chyba już przy pierwszej rozmowie... Dzięki abonamentowi mogłam poznać swoje najbliższe losy bez konieczności korzystania z czyjejś dobroci po raz kolejny.


I tak patrzę, że notka wyszła przydługa, a chciałam jeszcze kilka rzeczy dopisać; pójdzie w świat podzielona na części.

Tak więc czy Wam się to podoba czy nie, ciąg dalszy nastąpi ;)


Pozdrawiam i załączam mały procent swoich wspominków :)
Samej Holandii, bo historia włoska działa się tak dawno, że nie wiem, czy ostały mi się jakiekolwiek fotograficzne pamiątki.













Widać, że Nl ;) I rowerowy parking pod cholernym Jumbo.
















Terneuzen, miasto piratów podobno ;) Ależ wtedy piździło!















Cadzand, miejsce błogiego lenistwa w dni wolne od pracy :)





sobota, 25 stycznia 2014

Zieję Ziają.

Wiem, tytuł debilny, ale stwierdziłam, że mogę sobie na niego pozwolić w dobie jednego
z najnowszych hitów Nataszy U. :P

Trochę mnie nie było, chorowałam se, zawzięcie cisnęłam jazdy i testy i szczerze mówiąc nie miałam głowy do blogowych wynurzeń.

Dzisiaj chcę pociągnąć ziajkową serię do ostatniego póki co postu na temat produktów tej firmy.

Na tapecie: Krem nawilżający matujący 25+ na dzień, SPF 6.





















Producent według tego mazidła pozostaje dość oszczędny w słowach:
"Lekki, nawilżający krem. Zapewnia efekt matowej cery oraz zmniejsza widoczność porów skóry
i zaskórników."

Niestety skład był wypisany na pudełku, które już dawno wyrzuciłam. Ciekawskich odsyłam więc do KWC.

Konsystencja:
Bardzo mi odpowiada. Jest rzeczywiście lekka, idealna do smarowania. Przypomina mi pianę
z ubitych jajek, ale taką cięższą, ubitą z żółtkami ;)





















Użytkowanie jest bardzo przyjemne. Jak chyba widać na zdjęciu, zużyłam go już sporo, więc teoretycznie powinnam mieć już wyrobione zdanie. Otóż nie mam.

Działanie:
Nie mogę go jednoznacznie opisać. Niby krem lekki, ale latem dosyć mnie irytował. Ze względu na problemy z cerą zawsze bardzo dokładnie ją oczyszczam, jest dobrze przygotowana na przyjęcie kosmetyków, ale na ciepłe dni był dla mnie zdecydowanie za ciężki. Nie wsiąkał do końca; zostawiał na twarzy denerwujący mnie film. Jakiegoś spektakularnego matowienia czy nawilżenia również nie zauważyłam, miałam wrażenie, że moja skóra go nie przyjmuje, choć smaruję zawsze bardzo cienko.

Ale przyszła zima i niskie temperatury. Ostatecznie nasz bohater nie podrażniał mnie, zmiękczał jednak tę cerę, więc postanowiłam wysmarować go do końca. I to była dobra decyzja, bo teraz moje odczucia są zupełnie inne.
Staram się codziennie być na dworze, sporą wagę przykładam więc do ochrony twarzy - smaruję kremem i kładę pełną szpachlę, tj. korektor, podkład i puder.
(Ogólnie rzecz biorąc podczas pogody, jaką mamy najlepszą opcją jest wazelina, ale byłoby to samobójstwem, kiedy jadę do miasta i bujam się po ogrzewanych pomieszczeniach.)

I teraz jestem zadowolona niesamowicie! Ciapię na pysk o wiele większe porcje a wszystko ładnie się wchłania, pomijając już kwestie makijażowe to nawet gdy siedzę w domu i smaruję się tylko nim wchłania się całkowicie, zostawiając oblicze mięciutkie i gładkie. Idealne, no.
Wiadomo, że po jakichś dwóch godzinach zaczynam znowu się świecić, ale jest to jak na mnie wynik bardzo przyzwoity. Jeszcze biorąc pod uwagę cenę kremiku - ok. 14 zł.

I jak go teraz podsumować?
Doszłam do wniosku, że oprócz rozróżniania kremów na dzienne i nocne, przydałyby mi się jeszcze kategorie letnia i zimowa ;)
Ten produkt zdecydowanie wpisuję do drugiej i jako taki spokojnie polecam :)


Pozdrawiam!

czwartek, 16 stycznia 2014

Postanowiłam, Pożyczyłam, Przeczytałam.


"50 twarzy Greya".

























Jeśli się jeszcze nie domyśliliście to uprzedzę - będzie hejt.

Zacznijmy od tego, że zauważyłam wśród znajomych wielkie poruszenie z okazji ukazania się u nas tego tytułu. Generalnie jeśli o mnie chodzi to z automatu nabieram obrzydzenia do rzeczy, za którymi walą tłumy; poczekałam więc aż się przewalą i po pierwsze popytałam osób, których gust literacki bardzo cenię, o zdanie.
Zdanie było chujowe.
I tu bajka mogłaby się skończyć, gdyby nie mój wyjazd za granicę.

Nie brałam ze sobą książek, czego zapewne też można się domyślić ;)
I tak po 3 miesiącach tyrania na pralni, kiedy roboty zaczęło ubywać, zaczęło równocześnie mi tego czytania brakować.
Zwierzyłam się z tego faktu koleżance z pracy i oto okazało się, że mam w zasięgu polskojęzyczne wydawnictwo! :D

... Greya, kurwa.

No ale ok, mówię przeczytam a potem ocenię, w sumie inaczej nie powinno się postępować chcąc oceniać cokolwiek.

Zawsze najpierw czytam opis z tyłu książki. W tym przypadku już samo to rozłożyło mnie na łopatki (wszystkie przytoczenia z pamięci):
"Autorka zawsze chciała napisać powieść, która porwie tłumy..."
Ach jej, jakież to romantyczne i porywające <3 aż gotowiśmy lecieć, pędzić do Empiku! (wybacz, Bladaczko.)

No dobra, poprychałam se. A co znalazłam w środku?

Język, jĘzYk, JĘZYK. Nie wiem kurwa, czy to tłumacz jakiś ułomny tłumaczył, czy autorka się naczytała powieści charyzmatycznych autorów i wjebała w tę pracę po kawałku stylu każdego z nich czy nie wiem co. Odrzuciło mnie już pierwsze zdanie:
"Do diabła z tymi włosami, zupełnie nie chcą się układać."

...





















Skojarzyło mi się z dziewczynką w wieku szkolnym, która dopiero szuka swojego stylu. Generalnie cała książka jest utrzymana w konwencji takich mdłych zdań, ale - do wszystkiego się można przyzwyczaić.

Skoro już jesteśmy przy pierwszym zdaniu, krótki opis:
Główną bohaterkę, Anastasię (której imię skracano tam na "Ana" - i to też mi się chujowo kojarzy,
z motylkami, takie klimaty) zastajemy właśnie podczas walki z kłakami, które zupełnie nie chcą się układać. A wypadałoby dobrze wyglądać przeprowadzając wywiad z młodym, pięknym i bogatym biznesmenem panem Greyem, o którym nic się nie wie. (Problem warty opisania na całej pierwszej stronie, szczególnie, jak się odjebało w babciną spódnicę, kozaki i żakiet z lumpa. No, nieważne.)

Oczywiście nasza bohaterka jest dupowatą pierdołą, która potrafi wywinąć orła przez własne nogi oraz rumieni się przy byle okazji jak szablonowa cnotka (którą zresztą była).

Nikogo nie powinno zdziwić, że pan Grey jest młody, wysoki, pewny siebie, charyzmatyczny, obrzydliwie przystojny, obrzydliwie inteligentny, skurwysyńsko szarmancki i wykurwiście bogaty.
I oczarowuje pierdołę.

Co nowego dodała autorka do toposu? Ano zainteresowania pana Greya, to jest BDSM.

I tak:
Grey chce zrobić z pierdoły swoją nałożnicę, oczywiście ciągle mówi jej, że nie jest facetem dla niej, po czym codziennie na różne sposoby ciągnie się jej za dupą. Pierdoła po drugim spotkaniu ma już brokat na oczach, motylki w brzuchu i jednorożca w ogrodzie i tak oto wychodzi na to, że w końcu idą razem do łózka.

Ja wiem, że cały świat kręci się wokół seksu, ale średnio chce mi się czytać jak rozgarnięty facet bajeruje ułomną dziewicę i na ile sposobów ją dupczy...

Co ciekawsze, koleś proponuje pierdole podpisanie umowy, kontraktu czy zwał jak zwał, że będzie jej panem a ona jego uległą.
Oh, really? Przecież ta dziewucha i tak jest już w ciebie wpatrzona jak w obrazek i już dawno robiliście seksy bez umów... Wstawka kompletnie z dupy jak dla mnie.

Czy muszę pisać, że nasz Idealny Męski Główny Bohater ma też zaganiacza, który wpędziłby w kompleksy 95% męskiej populacji? Co by to było wszak, taki och, ach, bożyszcze dziewoj a kuśka rozmiaru jak u reszty plebsu, pfff...

Wracając do języka, rozjebało mnie jeszcze jedno:

"(bla bla bla) i doszedł, wykrzykując moje imię:
- Ana!"

No tak, trzeba było przypomnieć, bo może na trzysetnej stronie ktoś jeszcze nie wie, jak ma pierdoła na imię.



















Książka kończy się tym, że kolo - na jej własną prośbę - spuszcza lasce regularny wpierdol pasem, po czym ona wali focha jak stąd do Urugwaju i kończy znajomość.

Cykl ma trzy części. Pozwólcie, że daruję sobie lekturę pozostałych dwóch.
"Ciemniejsza strona Greya" - ciężka rozkmina, może będzie jeszcze zawzięciej chodził pierdole za dupą? W każdym razie jak by nie było - "Nowe oblicze Greya" - i tak będzie hepi end, ona go zmieni, on się zakocha, wezmą ślub, spłodzą dzieci i będą żyli długo i szczęśliwie pławiąc się w luksusach za jego pieniądze.


Tak nawiasem - czytałam to coś chyba z trzy miesiące. Na początku zmusiłam się do ok. 200 stron zaraz po przyniesieniu do domu, potem szybko rzuciłam się dokańczać na dwa dni przed powrotem do Polski, żeby zdążyć oddać koleżance książkę.

Podsumowanie: Żenada. Jak interesuje Was tematyka BDSM, poczytajcie lepiej blogi.
(Miałam jeden ulubiony, ale patrzę własnie, że już nie istnieje :( )


Pozdrawiam!

sobota, 11 stycznia 2014

masło kakaowe vs kakaowe masło.

Czyli hit i szit.

Przedstawiam Wam niniejszym bohaterów dzisiejszej oceny:






















Masło do twarzy:
cena: 3,59 zł (Rossmann)
poj.: 50 ml

Masło do ciała:
cena: ok. 13 zł
poj.: 200 ml


Oboje od Ziai, oboje z tej samej - jak myślę - serii, a efekty okazały się skrajnie różne. Na początek jednak zło konieczne, czyli składy:

Krem Masło do twarzy:

Aqua (Water), Caprylic/Capric Triglyceride, Parrafinum Liquidum (Mineral Oil), Cera Microcristallina (Microcrystalline Wax), Parrafin, Glycerin, Cetyl PEG/PPG-10/1 Dimethicone, Theobroma Cacao (Cocoa) Seed Butter, Propylene Glycol, Tocopheryl Acetate, Sodium Chloride, 2-Bromo-2-Nitropropane-1, 3-Diol, Sodium Benzoate, Parfum (Fragrance), Citric Acid. 


Masło do ciała:

Aqua (water), Elaeis Guineensis (Palm) Oil, Cetearyl Ethylhexanoate, Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Caprylic/Capric Triglyceride, Cetearyl Glucoside, Cetearyl Alcohol, Dimethicone, Glycerin, Glyceryl Stearate Citrate, Hydrogenated Coco-Glycerides, Glycine Soja (Soybean) Oil, Arachis Hypogaea (Peanut) Oil, Juglans Regia (Walnut) Shell Extract, Theobroma Cacao (Cocoa) Seed Butter, Tocopheryl Acetate, Sodium Polyacrylate, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, Propylen Glycol, DMDM Hydantoin, Parfum (Fragrance), CI 42090 (FD&C Blue No. 1), CI 19140 (FD&C Yellow No. 5), CI 16035 (FD&C Red No. 40).




"Twarzowiec" z wyglądu całkiem pospolity, ot, biały, treściwy - jak na tłusty krem przystało; konsystencją przypominający masło, ale prawie całkiem roztopione ;) bardziej pasuje mi tu porównanie do na wpół stężałej galaretki, takiej, co to już się trzyma palca, ale nadmiar usiłuje spłynąć. W sumie ten opis pasuje do obu tych kremów.
Różnią się za to kolorem:



































I nieznacznie zapachem - z dużego słoiczka wydobywa się zdecydowanie bardziej intensywny, smakowity, czekoladowy aromat.

Dodatkowo maluch jest niesamowicie irytujący w rozprowadzaniu - ma się wrażenie jakby się rozwarstwiał i najpierw rozsmarowywała się ta "treściwsza" część, a na wierzchu zostawała sama woda... Z dużym na szczęście nie ma tego problemu, konsystencja jest jednolita, bardzo ładnie się smaruje.

Wchłanianie:

No, na twarzy musimy sobie trochę z ulepką poczekać. Mam cerę mieszaną, a i tak nie widzę różnicy w absorbowaniu przez skórę dawki z czoła i z policzków. W dzień stosuję go tylko przed wyjściem na dwór w zimne dni, za to prawie codziennie nakładam na noc - nie zapycha, rano buźka jest cała gładka i nietłusta.

Wersja do ciała znika ze skóry o wiele szybciej, zostawiając przyjemny, delikatniusi film ochronny - ale to przy większych dawkach. Producent wiedział, co mówi - na opakowaniu napisano, by nakładać go grubą warstwą. I rzeczywiście, standardowa warstwa znika nie pozostawiając po sobie nic - oprócz znikającego uczucia napiętej skóry.


Działanie:

I tu zdecydowanie wygrywa twarzowiec.
Muszę przyznać, że mocno się zdziwiłam oglądając teraz skład - daję sobie palce obciąć, że na poprzednim słoiczku był jeszcze wymieniony Panthenol (łagodzący podrażnienia). Niemniej jednak krem ten nadal świetnie koi moją skórę i zmiękcza ją.
Czy poprawia koloryt? Zdecydowanie TAK! po ok. miesiącu regularnego stosowania moja twarz wyglądała jak po opalaniu, zyskała ładny, brązowawy odcień. Szkoda, że tym samym zaczęła mocno odróżniać się od szyi, tak więc ograniczyłam częstotliwość nakładania.
Testowałam też ten krem na podrażnionej po goleniu żyletką skórze nóg - jak najbardziej na plus. Przyniósł natychmiastową, długotrwałą ulgę.
Używam go również pod oczy - nie piecze, nie szczypie, a znów - koi, natłuszcza, długo, ale ładnie się wchłania.
Jak najbardziej mój hit.

... Czego nie mogę powiedzieć o maśle do ciała. Nie wiem jak to jest możliwe przy tak przyjemnym składzie, ale krem ten nie robi prawie nic. Ok, wchłania się, zmniejsza napięcie skóry, ale muszę go wsmarować np. w dłonie z trzy razy, zanim da taki efekt jak np. balsam do ciała Garniera.
Na ciele tak samo - niby dobrze, ale po użyciu tego delikwenta mam wrażenie "niedonawilżenia"... Nothing special.
Tak samo zachowuje się nałożony na usta - tak po 5 - 6 warstwach zmiękczają się suche skórki.
Mimo, że przeznaczony jest do ciała, oczywiście próbowałam kłaść go również pod oczy ;)
Nie róbcie tego. Szczypie, może nie zjadliwie, ale jednak i daje uczucie cięęężkich, zmęczonych oczu.
Wysmaruję go na te dłonie i ariwederczi roma, już więcej go nie kupię.

Podsumowując, u mnie kompletnie nie sprawdziło się to, co zapowiadało się świetnie, za to czarnym koniem tych zawodów okazał się mały, niepozorny, tani kremiczek.


Pozdrawiam! :)



PS: Sprawdzałam w słowniku jak zapisać skrót od "versus" - czy z kropką czy bez. I oto dowiedziałam się, że skrót od słowa "versus" zapisujemy jako "vs", z kropką lub bez.
Aha.