wtorek, 25 lutego 2014

Wtorkowe niedzielne popołudnie.



Czyli po mondrościach luzujemy :)



Jako, że pogoda rekompensuje nam ostatnią ośmiomiesięczną zimę, dałam się dziś wyciągnąć Tacie Robinsony na spacer i postanowiłam podzielić się z Wami wrażeniami i widoczkami.

Jesteśmy ludzie wsiowe, więc wykorzystaliśmy lokalizacyjny potencjał i błądziliśmy sobie po lesie.
Pogoda była tak urocza, że jedyną rzeczą, jaką robiłam w domu ze zdjęciami było przycinanie zbyt dużych i dodawanie ramki i znaku wodnego; cała reszta wygląda tak, jak oddał to hatececzek.

Ruszaliśmy po 15, jeszcze w pełnym, milutkim słoneczku.


















Ścieżka była bardzo urozmaicona, dużo wzniesień, gałęzi i pni do przełażenia, dosyć grząski grunt - idealna na jakiś szybszy marsz. Dziś utrzymywaliśmy tempo spacerowe,
a i tak miejscami całkiem solidnie się rozgrzałam. Szkoda, że nie mamy kundella żadnego, byłby lepszy pretekst do ruszenia dupska i włączenia kolejnej pozycji do programu fit & sexy ;)

W końcu dobłądzilim do pustego jeszcze pola, które aż się prosiło o zdjęcie.















Nadrzewny dowód działalności cholernych dzików o foto nie prosił, ale zrobiłam. Ciekawe, że one wszystkie o to jedno drzewo musiały się drzeć bo reszta wokół nie ruszona.

















Znaleźliśmy również naziemny dowód bytności... no właśnie, kogo? Było dla nas oczywiste, że cholernych dzików, chociaż teraz zastanawiam się, czy takie duże zwierzę może mieć takie małe raciczki (ślady miały 5 - 6 cm długości) i nie zapaść się na tych jakichkolwiek raciczkach w grząski przecież grunt.
Jak tak teraz patrzę, to bardziej skłaniałabym się ku jelonkom, ale to tylko domysły.


















Oczywiście mogłabym sprawdzić te wszystkie informacje w google i świecić tu oczytaniem w każdej dziedzinie życia, ale zastanawiam się, czy o to chodzi...

Wracając do tematu, skoro już byliśmy na leśnych obrzeżach, żal było nie zdobyć tzw. ambony.
Podobno to punkty obserwacyjne dla myśliwych; nie wiem, nie dociekam, dla mnie to i tak potwór, do którego trzeba włazić po drabince i robić w porty z lęku wysokości, choć tak uroczo wygląda.




















W sumie lubię swoje lęki; kiedy trzeba mogą być całkiem udaną wymówką, zaś w takie dni jak dziś dają się przełamywać i pozwalają poczuć się bohaterem ;)
Paczcie, gdzie żem wlozł!





















W środku było ciaśniutko, we dwoje mieściliśmy się na styk. Z tego też powodu nie udało mi się zrobić zdjęcia jakże ekskluzywnego wnętrza zwieńczonego ławeczką z nieheblowanej deski
i głębokim przekazem współczesnych filozofów - "KUTAS" - wyrytym dla przyszłych pokoleń markerem.

Choć nie jesteśmy myśliwymi, udało nam się upolować naszą lokalną dryndę :)








W sumie posiadówkę uważam za owocną, choć ponad gruntem czułam się wybitnie niekomfortowo.

Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę wobec takiej dzikości natury, na jaką pozwala jej cywilizowany świat.













Jeszcze tylko rzut oka na malowniczy zachód słońca i wracamy.















A niedługo będziemy badać reakcję Misianki na szeleszczące runko ]:->


Pozdrawiam! :)

sobota, 22 lutego 2014

Poradnik początkującego emigranta, cz. II.

I mam nadzieję, że ostatnia ;)

Myślę jeszcze nad osobnym postem z przykładami cen za różne produkty i usługi, ale zastanawiam się, czy będzie to przydatne, skoro mogę coś powiedzieć tylko o dwóch krajach...
Jeżeli mimo wszystko jesteście ciekawi, dajcie znać :)

A teraz powracamy do spraw bieżących.


3. PIENIĄDZE.

Jak wiadomo, są niezbędne, jednak postaram się pokazać, że warto ostrożnie z nich korzystać.
Wyjeżdżając miałam ze sobą chyba z 3 kilo płatków ;) a na koncie niecałe 40 euro - agencja, z którą wybywałam miała tygodniowy system wypłat, więc kwota w zupełności wystarczająca. Ale:

* W drugim dniu pobytu wybraliśmy się na zakupy. Zrobiłam sobie zapas żarcia na ok. tydzień, po czym przy kasie okazało się, że nie mogę płacić kartą... Tzn. mogę, ale nie debetową, a taką dostałam od banku.
(Później okazało się, że nie mogę nią płacić nigdzie oprócz stacji benzynowych, tak więc musiałam zawsze wypłacać gotówkę. Starałam się robić to jak najrzadziej, gdyż za każdą taką przyjemność płaciłam, ku uciesze Aliora).
Kasjer przytrzymał mi zakupy u siebie i pokazał drogę do bankomatu; byłam bardzo zaskoczona jego uprzejmością. I dziękowałam w myślach ktosiowi, który wymyślił/ zatwierdził możliwość wypłacania dyszek i dwudziestek! Prawdę mówiąc byłam pewna, że najniższą kwotą będzie, jak w naszych Euronetach, 50 i już miałam gotowy bajer uzasadniający anulowanie zakupów ;)
Potem już nauczyłam się mieć zawsze jakąś gotówkę w portfelu i kwotę na koncie, którą w razie czego będzie można wybrać.

* W pierwszej firmie przerobiłam dwa dni - poniedziałek i wtorek. Chyba zaraz we wtorek agencja znalazła mi kolejna pracę - od kolejnego poniedziałku. Tak więc do końca tygodnia siedziałam na dupie na domku, nie mogąc cieszyć się z bliskości Amsterdamu z powodu owych pracowych czyli również i pieniężnych zawirowań. W drugiej pracy, o czym już wspominałam, także podziękowano mi za współpracę po dwóch dniach. I tu już agencja powiedziała mi wprost, żebym szukała sobie zajęcia na własną rękę. Na szczęście był to początek sezonu, więc nie miałam z tym problemów, o czym również wspominałam.
Ale pieniężnie byłam w tak zwanej czarnej dupie. Mimo, że ceny żarcia w Nl są czterokrotnie niższe niż u nas, konto musiało w końcu zacząć świecić pustkami, w końcu z tego co zarobiłam musiałam jeszcze zapłacić za domek i pomniejsze pierdutki.
Pomogła mi wtedy siedząca już jakiś czas we Włoszech mamuśka, ale nie każdy ma możliwość takiego ratunku.

* W trzeciej pracy dla odmiany wypłaty były miesięczne, ja akurat wbiłam się w połowę miesiąca. Podostawałam już moje groszaki za tych parę godzin poprzednich prac, trochę pożyczyłam od współpracowniczki i dociągnęłam, ale moja dieta składała się z makaronu z sosem pomidorowym, czasem z cukinią oraz z tych nieszczęsnych płatków, które zresztą wracając zwoziłam jeszcze ze sobą do Polski ;)

* Żeby wyjechać wzięłam pożyczkę na zasadach oddania całej pożyczonej kwoty po miesiącu. Musiałam ten okres przedłużyć, ale koniec końców dzięki zakotwiczeniu się w ostatniej pracy 
i życzliwości ludzi (znów!) stanęłam na nogi. Muszę jeszcze dodać, że zanim mi się całkiem wyprostowało, trzy razy pożyczałam od tej samej koleżanki parę jurków przed końcem miesiąca.


4. BAGAŻ.

Tak, mam coś do powiedzenia nawet na ten temat ;)
Jeżeli pakując się myślicie, że jedziecie w końcu przede wszystkim do pracy, lepiej pomyślcie drugi raz ;)
Teraz wydaje mi się to oczywiste, ale wybierając się jakoś nie połapałam faktów, że za granicą tak samo poznaje się ludzi, jest gdzie wyjść, są imprezy i przede wszystkim na to wszystko Cię stać.
W efekcie zaraz, kiedy tylko mogłam już sobie na to pozwolić ruszyłam szturmem na sklepy co by mieć do włożenia na dupę coś innego niż moje budowlane ogrodniczki.
Z drugiej strony, w busach zazwyczaj do dużej ilości bagażu trzeba dopłacać, warto więc starać się zachować ilościowy umiar. Jeżeli nie przekonuje Was argument pieniężny, może przekona Was wizja kilkunastogodzinnej podróży z torbami pod i na kolanach, bo nie było gdzie się pomieścić.


5. KONTAKT Z KRAJEM.

Jeżeli chodzi o Nl, to operatorzy widząc, jak wielu Polaków przebywa w tym kraju, stworzyli oferty z myślą o nas. Nie wiem jak by było z Wami, bo to zależy oczywiście od charakteru i stopnia zżycia z rodziną/ znajomymi, ale mnie po jakimś czasie zaczęło męczyć dobijanie się z Pl, żeby wszystko każdemu opowiadać. Jakby nie patrzeć nasze i innych życie nadal się toczy i moim zdaniem nie da się połączyć aklimatyzacji w nowym miejscu z jednoczesnym byciem na bieżąco ze sprawami w Polsce. No chyba, że komuś pasuje żywot wyrzutka wiszącego ciągle między pracą a telefonem.


6. ZWIERZĘTA.

Czyli akapit, na który sama bym nie wpadła, ale znów z pomocą przyszła mi Kocia Matka.
Myślę, że zagadnienie jest bardzo ważne, jeśli naprawdę kochamy swoje zwierzaki.
I niestety nie mam tu rad, jak sobie poradzić z tęsknotą, bo mnie samą ona wysuszała a częstotliwość moich telefonów do domu określała głównie troska o koty.
Dopiero pod koniec pobytu wpadłam na pomysł kupienia sobie pluszowego kotka, na którego mogłam przelać swoją mniłość i z nim rozmawiać ;)
H., czyli Tata Robinsony, przysyłał mi też zdjęcia futrzaków, bo swoich "zabranych" na telefonie 
z domu miałam stanowczo za mało.
Mój wyjazd do pracy pociągnął za sobą wewnętrzny konflikt - wzięłam te koty, ratując je od schroniska/ śmierci i czułam się podle zostawiając je w domu. Z drugiej jednak strony wiedziałam, że dzięki temu wyjazdowi polepszy się także ich byt, dostaną lepszą karmę i lepsze zaplecze weterynaryjne, choć nie zdają sobie z tego sprawy.
Na szczęście mam Tatę Robinsony, jedyną osobę, której z umiarkowanie spokojnym sumieniem mogłam powierzyć moje drogocenne istoty. Miałam co prawda pomysł poszukania mruczkom domów tymczasowych, ale porzuciłam go; chyba nie mogłabym na siebie spojrzeć w lustrze gdybym wybrała to rozwiązanie.


PODSUMOWANIE:

Czyli już konkretnie, moje wyjazdowe rady:
  • podszlifować angielski, jeżeli nie umiemy języka tubylczego, polecam także wziąć ze sobą słownik/ rozmówki i zainstalować na telefonie np. google translate, jeśli mamy możliwości sprzętowe,
  • zadbać o możliwość kontaktu ze światem, ogarnąć roaming, ceny połączeń, zadbać, by po drodze nie padł nam telefon,
  • na wszelki wypadek mieć i kartę i gotówkę, w miarę możliwości mieć już od początku jakąś kwotę "na czarną godzinę",
  • jeżeli musimy się zapożyczyć, popytajmy najpierw rodzinę i znajomych - jeśli powinie nam się noga dogadamy się w kwestii spłaty długu, co jest o wiele trudniejsze w przypadku banków,
  • starać się zostawić sobie trochę luzu w torbach, prawie nigdy nie jest tak, że z czym jedziemy z tym wracamy,
  • pomyśleć pakując się o różnych sytuacjach, w jakich możemy się znaleźć (o zmianach pogody też!),
  • przejrzeć oferty lokalnych operatorów zamiast bulić za roaming, zastanowić się, czy warto rzucać się od razu na największą ilość darmowych minut i gigantyczny transfer danych,
  • poczytać trochę o kraju, do którego się wybieramy, szczególnie o różnicach w przepisach prawa,
  • pamiętać, że ludzie są różni, ale warto z nimi dobrze żyć,
  • ZAWSZE MIEĆ PLAN B, a najlepiej i C, bo teoria z praktyką lubi się rozmijać a najgorsze, co można zrobić to pozostać biernym i bezradnym. 


Dziękuję :)
I życzę samych spokojnych wyjazdów bez przebojów, jeśli już się na jakiś zdecydujecie :)

wtorek, 18 lutego 2014

Poradnik początkującego emigranta, cz. I.

Moim okiem oczywiście.

Już dawno miałam w planach takie zebranie swoich przemyśleń i co ciekawszych przygód. Jeżeli komukolwiek miałoby to pomóc to myślę, że jest sens drukować.

Zagramanicą byłam zawrotne trzy razy - dwa razy we Włoszech (jak miałam 16 i 17 lat) i teraz
w Holandii i Belgii (22 lata) i za każdym razem jechałam sama. Za każdym razem również nie była to tygodniowa wycieczka all inclusive z biura podróży tylko przebywanie wśród obcej narodowości od
1,5 miesiąca wzwyż.

Oto więc moja subiektywna lista rzeczy, na które warto zwrócić uwagę wybierając się na dłużej poza Polszę:

1. JĘZYK.

Brzmi banalnie, nie?
Dla mnie to też było oczywiste, dopóki nie spotkałam w Holandii ludzi
z kompletnie ZEROWĄ znajomością JAKIEGOKOLWIEK języka obcego. Najpierw zastanawiałam się, jak agencja pracy może wysłać do pracy osoby nieprzystosowane do życia w obcojęzycznym społeczeństwie?
Agencja, z którą wyjeżdżałam robiła nam testy pisemne i rozmowy zanim w ogóle zaczęliśmy rozmawiać o pracy... No ale dobra, w końcu umiesz liczyć, licz na siebie, dla nich najbardziej liczy się ściągnięcie kolejnego rodaka za granicę co by przytulić przyzwoity zastrzyk eurusiów.
Ale nie mogłam, nie mogę i chyba nie będę mogła pojąć, jak można wybrać się za granicę nie umiejąc się dogadać... W pracy - ok, zawsze się znajdzie jakiś tłumacz (przez jakiś czas robiłam za niego ja, frustrujące to mało powiedziane...) a w sklepie kwotę widać na monitorku, ale przypadki chodzą po ludziach:

* Mój pierwszy wypad do Włoch. Przystanek na głównym dworcu miasta, mamuśka już na mnie czekała, gitara. Akurat wjechaliśmy w dzień i porę mercato, czyli ichniego zazwyczaj cotygodniowego targu, odbywającego się na zamkniętych dla ruchu ulicach.
Pan kierowca stwierdził, że "sobie to 200m dojdę", po czym wypierdolił mnie z autokaru i nara.
Upał jak skurwysyn, ja w długich spodniach i adidasach, z torbą i plecakiem ale ok, idę to 200m.
Czy kogoś zdziwi, że i po 500 metrach nie wylazłam z niekończących się straganowych alejek?

Zagaiłam do jakiejś młodej dziewczyny - potem okazało się, że była to jedna z dwóch osób w It, które znały jako tako angielski - wskazała mi drogę na dworzec, znalazłam.
Nie był to jednak koniec moich ekscesów, ciąg dalszy za chwilę.

* Holandia, moja druga praca i trzecia lokalizacja - Eindhoven, duże miasto. Na ludzi na domku zawsze trafiałam przyjemnych, tak że zaraz pokazali mi najbliższe sklepy. W drugim dniu pobytu wzięłam więc rower i mykam do Lidla.
Daleko nie było, ale chyba nie byłam świadoma stopnia zaawansowania ułomności mojej orientacji przestrzennej.
Nakupowałam cały plecak napojów i dużą reklamówę żarcia, skutkiem czego musiałam prowadzić rower. I tak sobie chodząc wmawiałam sobie, że wiem gdzie teraz iść, jednak prawda była taka, że wiedziałam, że widziałam już te okolice, tylko do niczego nie mogłam ich przykleić...
Postanowiłam więc popytać ludzi.
I tutaj plus, stawiam, że 95% ludzi w Nl zna angielski. Przepytałam z 10 osób i tak od trzeciej nie dukałam już magicznego "du ju spik inglisz?" tylko od razu przechodziłam do sedna - czyli niech mnie pokierują na market Jumbo bo mieszkam w jego okolicy a się zgubiłam ;)
Żodyn nie zrobił wielkich oczu. Ale też każden jeden inaczej mnie kierował, do czasu, aż spotkałam dwóch uroczych młodzieńców, którzy wreszcie dobrze wskazali mi drogę.
Po 3 godzinach pchania roweru, z plecakiem tak ciężkim, że drętwiały mi od niego ręce, znalazłam!!

TYLKO.
TO.
BYŁO. 
KURWA.
INNE.
JUMBO.

Miałam ochotę usiąść i się popłakać.
I usiadłam, ale nie zapłakałam, tylko wdrożyłam w życie plan Ż, tj. zadzwoniłam pod 112, gdzie przełączyła mnie babka na policję i tam mi gościu tłumaczył jak dojechać do siebie. Miałam do przejechania może z kilometr jedną ulicą... Chyba do końca życia zapamiętam moją ratunkową Hogstrasse.
Na tamten odcinek zawinęłam sobie reklamówkę na kierownicy, rozjebała mi się na ostatnim skrzyżowaniu przed domem.

* I trzecia sytuacja, prozaiczna i bez hardkoru ;) wypadło mi, że musiałam iść do lekarza.


2. TELEFON.

Też oczywiste, prawda? No jak widać dla mnie nie do końca.

* Myślę, że o wiele łatwiej byłoby mi się znaleźć z mamuśką na włoskim jebitnym dworcu, gdybym miała z czego do niej przekręcić.
Ale nie miałam.
Miałam za to więcej szczęścia niż rozumu, bo mijałam i zaczepiłam babeczkę, która akurat gadała przez telefon po polsku. Pomogła mi - przekręciła do mamuśki i zaprowadziła mnie w miejsce, gdzie ta czekała.
Tutaj warto dodać, że szczęśliwie pamiętałam maminy nr!

* Tak samo szczęśliwie pamiętałam go, kiedy podczas drugiego wyjazdu do Włoch padł mi telefon
i padł nam autobus. czekaliśmy 8 godzin na jakimś pustym parkingu po stronie włoskiej przy granicy
z Austrią na zastępczy, a mamuśka czekała na mnie już w miejscu docelowym. Jakaś dobra dusza użyczyła mi sprzętu i mogłam poinformować rodzicielkę, że "trochę" nam się przeciągnie...

* Kiedy jechałam do Holandii miałam dwa telefony i dwa numery - kartę i abo. Abo wzięłam tylko dlatego, że nikt w Polsce nie chciał używać mojej karty żeby się nie marnowała, a za którą ja bym płaciła.
Debile, nie? ;)
Ale znów przypadek uratował mi dupę; w czasie mojej podróży plany zmieniały się piętnaście razy,
a za każdym z razów wydzwaniali do mnie koordynatorzy. Kasa na karcie skończyła mi się chyba już przy pierwszej rozmowie... Dzięki abonamentowi mogłam poznać swoje najbliższe losy bez konieczności korzystania z czyjejś dobroci po raz kolejny.


I tak patrzę, że notka wyszła przydługa, a chciałam jeszcze kilka rzeczy dopisać; pójdzie w świat podzielona na części.

Tak więc czy Wam się to podoba czy nie, ciąg dalszy nastąpi ;)


Pozdrawiam i załączam mały procent swoich wspominków :)
Samej Holandii, bo historia włoska działa się tak dawno, że nie wiem, czy ostały mi się jakiekolwiek fotograficzne pamiątki.













Widać, że Nl ;) I rowerowy parking pod cholernym Jumbo.
















Terneuzen, miasto piratów podobno ;) Ależ wtedy piździło!















Cadzand, miejsce błogiego lenistwa w dni wolne od pracy :)