niedziela, 28 października 2018

Czekaj... CO?! ... "Mama kazała mi chorować".

Ten tytuł przewinął mi się gdzieś w internetach jako "szokujący" czy tam "ciężka lektura".
Takie opinie tylko mnie zachęcają; wydaje mi się, że nie jestem przesadnie wrażliwa
czy łatwo obrzydzająca się.
Toteż zastanawiałam się, czy zaufać internautom - ale "los" wybrał za mnie i wpadła
mi w ręce gdzieś na wyprzedaży.

TYTUŁ: Mama kazała mi chorować,
AUTOR: Julie Gregory,
WYDAWNICTWO: Amber,
STRONY: 296,
OPRAWA: Miękka,
FORMAT: 13 x 20,5 cm,
GATUNEK: Literatura faktu,
CENA: 19,99 zł.


Okładka okrutna. W sensie, że niepokojąca - niewyraźne zdjęcie niemrawego dziecka
już kojarzy się z czymś... nieprzyjaznym.

Opis z tyłu nie zrobił na mnie wrażenia; jakoś to do mnie nie docierało.
Tak samo jak i te wstawki o bestsellerze, co do których moje zdanie jest
póki co takie samo.


W ogóle do tematu opisu jeszcze wrócę, ale później.


Druk.

Czytało się fajnie, choć jak dla mnie mógłby być ściślejszy. I blady jakiś taki... Jak to biedne dziecko na okładce :x
Za to bezbłędny.
Papier dosyć matowy - choć dobry do czytania, to te białe i lśniące robią na mnie wrażenie surowca, na który nie pożałowano środków.


Język.

No, ciekawy.
Ta książka jest autobiografią, więc nie ma tu miejsca na zabiegi upiększające. Są bluzgi
i wyzwiska oraz normalne, codzienne słownictwo i konstrukcja zdań. Proste, ale nie prostackie.


Bohaterowie.

Pula jest dosyć ograniczona ;)
Ostatecznie chodzi tu głównie o naszą Autorkę.

Autorka: poznajemy ją jako kilkuletnie dziecko, razem z nią dorastamy. Zagubiona, wymęczona, przez długi czas nieświadoma horroru, jaki ją otacza i przenika. Jak to dzieciak, potrzebuje miłości i akceptacji i bardzo stara się na to... zasłużyć.

Matka: Kobieta absolutnie popierdolona, która niszczy życie ludzi wokół. Konfabulantka
i aktorka za trzy grosze - robienie scen i popisówek akurat znam z autopsji nawet
i niezmiennie napełniają mnie obrzydzeniem. Obiektywnie patrząc też jest ofiarą - niestety zbyt głupią, by to zrozumieć.

Ojciec: Fagas bez jaj, który dał się wciągnąć w całą tę karuzelę. Nie wierzę, że można tak żyć (wegetować)! Bo to, że istnieją charaktery wybitnie łatwo i niezauważalnie podporządkowujące sobie innych (matka) nie jest dla mnie tajemnicą. Postać bierna
i odpychająca jak i cała reszta otaczających Julie osób.

Bohaterowie dalszoplanowi: Grupa ludzi, którym wydaje się, że wszystkie rozumy zjedli,
w rzeczywistości głupi, ślepi i głusi. Z jednym wyjątkiem. Wypisz, wymaluj obraz społeczeństwa. Nie tylko amerykańskiego.


Treść.

No kurwa szokłę.
Czytając, naprawdę często odwracałam wzrok z obrzydzenia lub żeby przełknąć wzbierającą gorycz i uspokoić napierającą agresję.
Nie lubię dzieci, ale zdaję sobie sprawę że wymagają naszej opieki i szacunku, że są istotami, które się na ten świat nie prosiły! Nie mogę pojąć, jak można tak krzywdzić bezbronnego człowieczka, co się kurwa przepala we łbie, że się daje dzieciakowi łebki zapałek do ssania jako łakocie!
Niby jestem odporna, ale naprawdę poruszyła mnie ta książka.

Trochę się podśmiechuję, że Autorka po tych przeżyciach OCZYWIŚCIE została specjalistką w sprawie choroby, która na niej się odbiła ale fakt faktem uważam, że w przypadku przemocy czy zaburzeń psychicznych tylko osoba, która doświadczyła tego bezpośrednio (w najbliższej rodzinie to też dla mnie "bezpośrednio") może w pełni zrozumieć istotę rzeczy.

„Ta książka jest z jednej strony pełna bólu, z drugiej zaś nadziei i radości życia poprzez ukazanie możliwości wyrwania się z kręgu przemocy i powrotu do zdrowia”.
dr n. med. Joanna Cielecka-Kuszyk, prezes Fundacji Mederi – Pomóżmy Dzieciom


Darujcie, ale nie widzę tu radości ani tym bardziej nadziei. Moim zdaniem Autorka
się wygrzebała, bo co innego miała zrobić? Jak dla mnie walka o siebie była jedynym wyjściem.
Już nie wspomnę o ponurym zakończeniu...


W treści znajdują się też przykładowe karty pacjenta Autorki oraz zdjęcia - tak co by sobie czytelnik mógł sam porównać treść z obrazem.


Czy polecam?

Jeśli lubicie emocjonujące treści - jak najbardziej. Teraz jest dobry czas na trudne lektury, lepiej się wczuwa w historie pod kocem i z kotem na kolanach niż na plaży albo jak mózg się roztapia i poza plażą.
Zresztą! Nawet zwyczajnie ciepłą wiosną - nie widzę czytania o cudzych cierpieniach,
kiedy wokół wszystko właśnie radośnie się rozwija i nastraja optymistycznie.
Mnie tam otoczenie rusza, ot co.


CZAS CZYTANIA: 7 godzin,
MOJA OCENA: 7,2/ 10.

Poruszenie tabu to najmocniejsza strona tej książki - i oczywiście najważniejsza.
Niestety, mimo roli jaką pełni, nie mogę jej oceniać tak jak wielowątkowych, fikcyjnych, wciągających powieści.

niedziela, 21 października 2018

Równia pochyła... "Koniec warty".

Pewnie nie zdążę na 17, ale próbuję.

Coś słabo mi ostatnio idzie pisanie; nie mam nic przygotowanego na zapas, nie chce mi się w ogóle siadać przed kompem.
No, w każdym razie od czasu Kinga przeczytałam już kolejną książkę, tak że trzeba się spiąć.



TYTUŁ: Koniec warty,
AUTOR: Stephen King,
WYDAWNICTWO: Albatros,
STRONY: 480,
OPRAWA: Miękka ze skrzydełkami,
FORMAT: 14 x 20,5 cm,
GATUNEK: Powieść detektywistyczna,
CENA: 28,88 zł.


Znowu nie ciągnęło mnie do niej szczególnie - nie lubię fantastyki, to dla mnie takie pierdolety...
No i tytuł sugeruje, że Hodges (Det. Em.) wypisze się z tego świata.


Druk.

Nie ma o czym gadać - jest ok. Za to jest o czym gadać w kwestii błędów Autora. Czytałam ten fragment z 5 razy, ale niestety - jedna z bohaterek najpierw trzyma się za postrzeloną lewą pierś, a 28 akapitów dalej boli ją prawa (bądź odwrotnie ;)). Nie znalazłam na tego byka żadnego wytłumaczenia.
Poza tym wracamy tu znów do korespondencji i tym podobnych różnych sposobów edycji tekstu. Git.



Język.

Nie mam nic nowego do dodania - cykl się zamyka, wracamy do znanych bohaterów a więc i do stylów z pierwszej części.
Szacuneczek za - w mojej ocenie - utrzymanie spójności charakterów bohaterów.


Treść.

Po raz kolejny mimo sceptycznego podejścia powieść wciągnęła mnie od pierwszego zdania.
Bohaterowie są już naznaczeni upływającym czasem (fizycznie i psychicznie); bardzo podoba mi się ten kunszt pisarski.
Fajnie mi się czytało te sklejające się z sobą elementy układanki - niektóre niekoniecznie z tej części!
Tym niemniej trochę już jestem zmęczona cyklem. Nie wiem, czy się przez to doszukuję obniżenia poziomu, czy gdyby to była pojedyncza książka też dostrzegłabym tam kilka sztampowych elementów.
W każdym razie akcja się toczy, nudy nie ma a i elementy paranormalne, których się obawiałam są dla mnie znośne, wplecione bardzo subtelnie i poukrywane w zakamarkach ludzkiego umysłu.
Naprawdę fascynujący pomysł.


Podsumowując, całą trylogię oceniam jako bardzo fajną, ale Mercedesa za przezajebistego.
Nadal podtrzymuję, że do niego wrócę, czy do reszty - buk raczy wiedzieć.
Dwa ostatnie tytuły uważam za bardzo podobne poziomem.


CZAS CZYTANIA: 7 godzin (godziny chyba bardziej miarodajne),
MOJA OCENA: 8,60/ 10. Błąd u Kinga? A fe. Nie przejdzie bez echa.

PS: Nie myliłam się, Detektyw się wymiksowuje z imprezy na tym świecie.

niedziela, 7 października 2018

Te podłe, wredne pchlarze.

Chciałam kontynuować blog jak zwykle, ale pewne zdarzenie podsunęło mi pomysł
na trochę inną notkę.

Nie każdy Czytelnik ma mojego fejsa to i nie każdy wie -  w sobotę 29 września 2018 roku zaginęła Robinsona - tak, TA Robinsona, od której się nazwałam i która była moją ulubienicą. We wtorek, 2 października 2018, dowiedzieliśmy się, że nie żyje.
Zginęła uderzona przez samochód niedługo po tym, jak wypuściłam ją w tamtą sobotę.

Zostaliśmy ze Srajtusiem i Misią.

Srajtuś jak to Srajtuś, zdystansowany do całego świata, nie wiem nawet czy zauważył jej brak.

Misia również zachowywała się jak zwykle co mnie dziwiło - kiedy w Polsce Robinsony
za długo nie było w domu, była niespokojna i jej nawoływała.
To bardzo prokoci kot (😉), już w ogłoszeniu fundacyjnym stało wyraźnie, że musi iść do domu z innymi futrami bo w domu tymczasowym świetnie się z nimi dogaduje i jest lubiana.

Zgodnie z moim zamysłem dziewczynki trzymały się razem - choć to właśnie ze strony Misi wypływało niepomiernie więcej czułości.
Razem spały,
razem biegały,
Misia robiła Robince pielęgnację,
Robinka nawet czasem ją odwzajemniała (nie była wylewna)!


Kiedy buraska przchodziła do domu, Misia radośnie wybiegała jej na spotkanie gruchając
i rozdając baranki. Zresztą, próbowała tulić się nawet do Srajtusia, na którego chęci zabaw zawsze ze strachem uciekała.

I nie byłoby tego postu gdyby coś się nie wydarzyło.

Oglądałam filmiki z Robinsoną, chciałam zobaczyć co oprócz wspomnień mi po niej pozostało - i zepsułam Misię.
...
Siedziała mi na kolanach, kiedy usłyszała to nagranie:


Wystrzeliła do drzwi tarasowych wyglądać za nią jak zawsze i od tamtej pory...


Tak wyglądają jej noce i poranki.

Nasza teoria jest taka, że widziała śmierć Robinka bądź wyczuła jej zmieniony zgonem zapach więc wiedziała przed nami co się stało. A ja "seansem" namieszałam w jej kocim łebku, który przyjął, że to jednak się nie wydarzyło...
Teraz zastanawiam się czy mam możliwość to naprawić.

I to właśnie chciałam Wam pokazać.
Przykład, jak nieczułe, obojętne i interesowne są koty.

Miłej niedzielki.